Obrazki z „żółtymi kamizelkami" (a właściwie Żółtymi Kamizelkami) z Paryża nastrajają do refleksji. Wielu komentatorów zwraca uwagę na wyjątkowość tego ruchu, który zdaje się być fenomenem wymykającym się współczesnym podziałom. I nie dziwota – problemy dzisiejszej polityki dalekie są od XIX-wiecznych rozróżnień na lewicę i prawicę, które medialna narracja wciska odbiorcom. Wielu – chyba słuszniej – upatruje w tym zjawisku odruch sprzeciwu wobec alienacji elit w liberalnej demokracji. Odruch, nie ruch, bo to odruchy są nieuświadomione. Kamizelkarze są bowiem ludowi – bez lidera, bez programu, bez narracji trudno z nimi polemizować, ale też trudno się od nich dowiedzieć, czego właściwie chcą. Bo tego, że nie tylko obniżenia cen benzyny – to pewne.
Francuski Petru
Wróćmy do źródeł. Jest rok 2017. Poprzedni prezydent Francji kończy swą kadencję przy procencikach poparcia. V Republika dogorywa, gdyż zdaje się, że jej formuła się wyczerpała. Sondaże przedwyborcze pokazują dwie złowrogie tendencje – rosnącą popularność wcielonego zła sceny politycznej we Francji, czyli prawicowej Marine Le Pen, oraz, o zgrozo, potwierdzony społecznie fakt, że żadna z ówczesnych sił przegniłego systemu nie jest w stanie podnieść rękawicy rzuconej przez prawicę. Spełnia się proroctwo Houellebecqa wyrażone w książce „Uległość". W powieści triumfowała prawica, zaś obecny system polityczny jednoczył się pod hasłem „wszystko tylko nie ONA". Francuski establishment łączy jeden postulat, a właściwie jedyny postulat: eliminacja przeciwnika. W „Uległości" na alternatywę strasznej prawicy zostaje wybrany muzułmański prezydent. W rzeczywistości AD 2017 wystawiony zostaje Emmanuel Macron.
Jego kariera przypomina mi wcześniejsze dokonania... Ryszarda Petru, z tym że jest to francuski Petru, któremu wyszło. Pełno tu analogii. I jeden, i drugi, zanim otworzyli usta, mieli dwucyfrowe poparcie. I jeden, i drugi zaczynali dosłownie na kilka miesięcy przed kampanią, co dowodzi słuszności analizy wyjściowej – jak na półkach sklepowych: liczy się świeżość, zwłaszcza w obliczu dotychczasowej monotonii oferty. I jeden, i drugi mają emulować nowe, pozasystemowe otwarcie, wyjście poza nudny już paradygmat uprawiania polityki. Ma być od nowa, ale z elementami stabilności i kontynuacji. Obu panów wystawia i sponsoruje finansowy establishment, który widzi, że popierana dotychczas formuła znudziła się już wyborcom. I tak jak w przypadku Ryszarda Petru jest to inna nazwa na formułę Platformy Obywatelskiej 2.0, tak w przypadku Macrona jest to de facto propozycja Republiki 5.1. Ma się dużo zmienić, by wszystko zostało po staremu.
Tę narracje kupuje elektorat czekający na zmiany, ale obawiający się ich rewolucyjnych i niepewnych konsekwencji, a zwłaszcza prawicowej alternatywy. Prezydentem Francji zostaje produkt marketingowy, czysta postać narracji jako przejawu współczesnej (post)polityki. Macron „mądrze milczy", więc kilka miesięcy po wyborach prezydenckich zaufanie wyborców przekłada się na wybory parlamentarne i jego ugrupowanie, o rocznym żywocie, otrzymuje bezwzględną większość w parlamencie. Zwycięża ugrupowanie de facto bez programu, który symbolizuje „konkretna" nazwa (Naprzód!). Wraz z prezydentem tworzy układ jeszcze bardziej zamknięty niż ten, przeciwko któremu powstało.
Rządy pozorów
Przy tak „narracyjnym" podłożu programowym nietrudno się dziwić, że rządzenie takiego ugrupowania polega praktycznie na narracyjnych gadżetach. Trudno się oddzielić od własnego DNA. Prezydent Macron bardziej się udziela w UE, bo o niebo łatwiej jest głosić wzniosłe dyrdymały o posłannictwie Europy, niż zmagać się z lokalnymi, francuskimi problemami, których rozwiązywanie nie przysparza popularności. Dla Francuzów zawsze można poudawać obrońcę ich interesów, wskazując wspólnego wroga, na miano którego mogą zasłużyć np. polscy kierowcy, którzy w tirach francuskiej produkcji odbierają pracę francuskim kierowcom. Ruchy są przyczynkarskie z jednym wyjątkiem – trzeba oddać sponsorom przysługę za przysługę i Macron bardzo szybko obniża podatki najbogatszym.