Chcemy głosować na ludzi

Ordynacja większościowa na wzór brytyjski umożliwia w odróżnieniu od dziś obowiązującej w Polsce ordynacji proporcjonalnej faktyczne realizowanie przez każdego obywatela biernego prawa wyborczego – pisze działacz Ruchu na rzecz JOW.

Aktualizacja: 16.06.2015 21:24 Publikacja: 15.06.2015 22:15

Chcemy głosować na ludzi

Foto: Fotorzepa

JOW (...) nie są receptą na całe zło" – oznajmił na łamach „Rzeczpospolitej" Jakub Kumoch. Zupełnie ignoruje on fakt, że pogląd, z którym polemizuje, w istocie nie występuje. Nikt rozsądny bowiem nie może twierdzić, że jakakolwiek metoda wybierania posłów stanowi wartość samą w sobie.

Aby uzasadnić swoją tezę, Kumoch oskarżył ordynację większościową o powstanie w Związku Południowej Afryki apartheidu. Trzeba więc zapytać, jak wyglądały tam w 1948 r. prawa wyborcze kolorowej ludności. Przecież wybory, które się wtedy w tym kraju odbyły, nie miały charakteru demokratycznego. Czy autor nie dotarł do tej informacji, czy dotrzeć nie chciał?

Przemilczenie tego jakże istotnego szczegółu jest tym bardziej istotne, że dla Ruchu na rzecz JOW równe prawo do kandydowania dla wszystkich obywateli to sprawa absolutnie kluczowa, wręcz cel sam w sobie. Gdyby w południowoafrykańskich wyborach ów warunek został spełniony, do żadnego apartheidu nigdy by nie doszło, nieważne, czy byłaby ordynacja proporcjonalna, mieszana czy większościowa. Dalsze łączenie tych wydarzeń z ignorowaniem woli suwerena ma uzasadnienie tylko w sytuacji, gdy za takiego uzna się wyłącznie wspólnotę białych. Co to ma wspólnego z postulatem zwolenników wprowadzenia ordynacji większościowej w Polsce, pozostaje tajemnicą autora.

Zapoznanie się z kolejną częścią artykułu pokazuje, że autor nie rozumie specyfiki ordynacji jednomandatowej, która inaczej przelicza głosy na mandaty niż jej proporcjonalny wariant. Wręcz odkrywa, że ordynacja większościowa jest... większościowa, a nie proporcjonalna. Zwycięzców brytyjskich wyborów z lat 1929, 1951 i 1974 nazywa przegranymi, a brak społecznego buntu wobec rzekomej niesprawiedliwości tłumaczy... parusetletnim przyzwyczajeniem do absurdu JOW.

Jeżeli mamy już posługiwać się tym terminem, to jest on znacznie bardziej adekwatny do próby zastosowania metodyki proporcjonalnej w ordynacji większościowej. Istotą tej drugiej jest fakt, że głosy zlicza się osobno, a wyniki z jednego okręgu mają znaczenie właśnie tylko w nim samym. Na tej podstawie społeczność lokalna może wybierać swojego przedstawiciela samodzielnie, a wynik ich głosowania jest zupełnie niezależny od tego, jak głosowano w innych częściach kraju.

Skutek, a nie przypadek

Odejście od tej zasady powodowałoby, że ich decyzja nie jest suwerenna i że na to, kto zdobędzie prawo do reprezentowania danej lokalnej społeczności w parlamencie, ma mieć wpływ wynik głosowania w innych częściach kraju. Dla większości Brytyjczyków to właśnie jawi się jako rzecz nie do wytłumaczenia i właśnie dlatego, pomimo nagłaśnianych w Polsce opinii o kryzysie ordynacji większościowej, ta ma się całkiem dobrze i cieszy się niesłabnącym uznaniem, co znalazło potwierdzenie w niedawnym referendum z 2011 r., w którym mieszkańcy Wysp jednoznacznie się opowiedzieli za utrzymaniem JOW.

Tropiąc kolejne zagrożenia, autor przekonuje, że wygrane ugrupowanie może uzyskać „przypadkowo" prawo do zmiany konstytucji. Samo uznanie wyniku wyborów w ordynacji większościowej za „przypadkowe" pokazuje, że Jakub Kumoch nawet nie stara się być obiektywny. Jednoznacznie decyzję wyborców w ordynacji jednomandatowej uznaje za coś gorszego. To nic, że tak wybierają swoich przedstawicieli m.in. Amerykanie, Kanadyjczycy, Australijczycy, Francuzi. Ich metoda jest dla autora groźna, a że wymienione kraje to najsprawniejsze demokracje świata, również zupełnie umyka jego uwadze. Czy aby na pewno wierzy, że światowa pozycja tych krajów, jakość ich elit, to nic więcej jak tylko wynik przypadku?

Dalej się dowiadujemy, że JOW nigdy nie były w polskim parlamencie stosowane, co nie jest prawdą. Politolog Zdzisław Ilski w swoim świetnym artykule „Jednomandatowe okręgi wyborcze jako doświadczenie historyczne Polaków" szczegółowo opisuje to zagadnienie. Korzystając z formuły większościowej, swój skład kompletowały sejmiki litewskie i wiele polskich. Koncept wybierania posłów w okręgach jednomandatowych występował zarówno w polskiej praktyce, jak i w życiu parlamentarnym państw zaborczych, w których uczestniczyliśmy. Ideę wysyłania jednego posła z danej ziemi starał się wprowadzić już Zygmunt Stary. Do epoki rozbiorowej Polacy wybierali posłów na sejmikach szlacheckich w okręgach o różnej liczbie mandatów, ale sejmiki na Mazowszu oraz z obszaru Wielkiego Księstwa Litewskiego wyłaniały po dwóch posłów z danej ziemi i było to rozwiązanie bardzo zbliżone do proponowanego dzisiaj modelu brytyjskiego.

Stosunkowo sprawnie działający mechanizm zaczął być wypaczany w XVII i XVIII wieku przez magnatów, którzy stosując przeróżne fortele, zaczęli odciskać swoje piętno na wynikach takich wyborów. To może przypominać obraz dzisiejszego polskiego parlamentaryzmu, gdzie kluczowe role odgrywają nieliczne aparaty partyjne, lokalni baronowie. „Sejmiki, jako główne ciało wyborcze, wielokrotnie przestawały być forum dobrych merytorycznych rozstrzygnięć, a stawały się miejscem konfrontacji obozów politycznych. Zaważyło to na upadku parlamentaryzmu polskiego" – opisuje tę sytuację Ilski.

Gdy ów stan rzeczy starano się ratować Konstytucją 3 maja, jej uchwalenie poprzedzono wprowadzeniem większościowych zasad wyboru posłów na sejmikach. „Jesienią 1791 r. Sejm Wielki postanowił, że sejmiki ziemskie będą wysyłały po dwóch posłów z każdej ziemi, co zbliżało rozwiązanie polskie do praktyki angielskiej. Przewidywano, że sejm będzie liczył 204 posłów, wybieranych przez 102 sejmiki" – przypomina Ilski. To pokazuje, że sposób Ruchu na rzecz JOW na uzdrowienie państwa nie jest czymś egzotycznym, a wręcz przeciwnie – dużo w nim z diagnozy, ducha i koncepcji naprawy, jaką sformułowali uczestnicy m.in. Sejmu Wielkiego.

Kolejna lansowana teza znacznie odbiegająca od rzeczywistości to pogląd, że głosy oddane na pokonanych kandydatów idą na przemiał. Trudno się z tym zgodzić, choćby mając w pamięci przywoływany w tym samym tekście pojedynek George'a W. Busha z Alem Gore'em w roku 2000. Różnica była minimalna, co spowodowało, że karty przeliczane były kilkadziesiąt razy. Czyli zupełnie inaczej niż przy obowiązującej dziś ordynacji w Polsce – ostatnie wybory samorządowe pokazały, że nawet przy poważnych zastrzeżeniach co do ich wyników taka operacja jest nie do przeprowadzenia.

Autor miał zapewne na myśli to, że ci, którzy oddali swój głos na przegranego kandydata, nie mają swojej reprezentacji w Sejmie. Znów nic bardziej mylnego. Po pierwsze, kandydat nie wie, kto dokładnie na niego głosował, a kto nie, a po drugie, o zwycięstwie lub przegranej w danym okręgu decyduje często stosunkowo niewielka liczba głosów. Dlatego przy założeniu, że pomimo wszelkich starań część głosujących na niego zmieni w następnych wyborach zdanie, kluczowym zadaniem posła liczącego na reelekcję jest przekonanie do siebie tych, którzy swój głos oddali na jego kontrkandydata. Dlatego nie może się on skupiać tylko na reprezentowaniu partykularnych interesów jednej grupy, ale musi dążyć do trwającego całą kadencję pozyskiwania sympatii jak największego grona wyborców w swoim okręgu.

Partie oderwane od obywateli

Kolejny mit to stwierdzenie, że „90 proc. polskich wyborców głosuje na listy, które wchodzą do parlamentu, tym samym są w nim reprezentowani". Tymczasem Diagnoza Społeczna z 2013 r. pokazuje, że Polacy na zadane pytanie: „Która partia jest Panu/i najbliższa?", w ponad 48 proc. wskazali odpowiedź: „Żadna". Co warte jest zatem te przytoczone 90 proc.? Niewiele. Warto też zauważyć, że wyalienowanie klasy politycznej postępuje, dwa lata wcześniej taką odpowiedź wybrało 42,1 proc. respondentów.

To jedno z kluczowych zagadnień. Postulowana przez Ruch na rzecz JOW ordynacja większościowa na wzór brytyjski umożliwia w odróżnieniu od dziś obowiązującej w Polsce ordynacji proporcjonalnej faktyczne realizowanie przez każdego obywatela biernego prawa wyborczego. Jeśli autor koniecznie szuka jakichś analogii z apartheidem, to właśnie w Polsce będzie mu nie tylko łatwiej je znaleźć, ale również będą one miały więcej wspólnego z rzeczywistością. Wszak podstawą tego systemu było pozbawienie znacznej części społeczeństwa prawa wyborczego.

Dzisiaj w naszym kraju wykluczone są osoby nie odnajdujące się w strukturach, które w opinii większości Polaków mają fatalną opinię. W Wielkiej Brytanii, aby zostać kandydatem, wystarczy zebrać dziesięć (sic!) podpisów oraz wpłacić kilkaset funtów kaucji, która jest zwracana, gdy kandydat uzyska więcej niż 5 proc. ważnych głosów. Tego rodzaju rozwiązanie stanowiłoby zmianę jakościową, której oczekuje polskie społeczeństwo. Dzisiaj, aby stanąć w szranki o poselski mandat, trzeba się zapisać do partii, udowodnić wobec niej swoją lojalność, zyskać akceptację kierownictwa i zostać wpisanym na listę. Każdy, kto na taką „ścieżkę zdrowia" się nie godzi, z góry jest skazany na polityczny niebyt, a cyniczne rady polityków: „załóż partię, przekrocz próg i wejdź do Sejmu", tylko potwierdzają to, że dla osób asertywnych, niezwiązanych dotychczas z wewnątrzpartyjnymi gierkami – choćby byli nie wiadomo jak popularni i poważani w ich lokalnej społeczności – w polskim Sejmie miejsca nie ma. Dlatego mamy to, co mamy.

Jak się jednak okazuje to, co najlepsze, dopiero nas czeka. Jakub Kumoch nazywa działania Ruchu na rzecz JOW próbą „wyrzucenia do śmietnika jednego z najbardziej przejrzystych systemów wyborczych w UE, gdzie wyborca ma prawo wybierania między kilkuset kandydatami".

Pierwszą reakcją na takie postawienie sprawy jest zastanowienie się nad tym, którą ordynację ma na myśli. Ale zaraz potem staje się oczywiste, że autor tak scharakteryzował naszą polską ordynację. Ordynację sprawiającą, że głosując na osobę, którą znamy, a która ostatecznie nie otrzymuje mandatu, wspieramy lidera listy, o którym możemy nie mieć bladego pojęcia i którego może różnić od naszego faworyta niemal wszystko. Co więcej, możemy nawet zdecydowanie nie życzyć sobie, aby został posłem, a i tak nasz głos zostanie policzony na jego poczet.

Taki jest system, który sprawia, że partia, otrzymując 4,5 proc., pozostaje z niczym, a jej konkurentka, która zdobyła 6 proc. i stała się języczkiem u koalicyjnej wagi, może otrzymać władzę zupełnie nieporównywalną do osiągniętego wyniku. W dodatku, nie ponosząc za nic odpowiedzialności, bo w takim układzie zawsze bardzo łatwo całą winę za niepowodzenia przerzucić na większego koalicjanta. Często zresztą z wzajemnością, bo opór mniejszego partnera jest częstym pretekstem dla zwycięzców wyborów do usprawiedliwiania swojej indolencji.

Ten „przejrzysty system" pozwala partiom zmieniać program z dnia na dzień – PO szła z hasłem obniżenia podatków, a je zwiększyła, PiS i SLD miały być partiami socjalnymi, a podatki obniżyły, Ruch Palikota miał być nadzieją na walkę z biurokracją i stać się elementem budowy „przyjaznego państwa", a przepoczwarzył się w antyklerykalną i genderowską tubę propagandową itd. Wybór spośród setek kandydatów jest złudzeniem i to nie tylko dlatego, że analiza kilkuset życiorysów to nie jest zadanie dla zwykłego wyborcy. I tak przecież przyznawanie na listach miejsc „biorących" i „niebiorących" sprawia, że spora część parlamentu jest obsadzona, zanim jakakolwiek karta wpadnie do urny. Ten „wiodący w Europie" system pozwala partyjnym przywódcom z dnia na dzień usuwać polityków niepokornych, mogących zagrozić ich pozycji – kończyć kariery polityczne jednych, gwarantować polityczny byt innym – a wszystko bez jakiegokolwiek udziału w tych manewrach obywateli.

Nie chodzi o kartę

Można kolejne sprawy wymieniać dalej, ale dochodząc do końca artykułu, natrafiamy na rozwiązanie, które, jak sugeruje autor, jest tym, czego szukamy. Otóż zdaniem Jakuba Kumocha należy „poprawić kartę do głosowania, która jest jedyną zmorą systemu". To nic, że obywatele chcą głosować na ludzi, a nie na partie. To nic, że Zbigniew Brzeziński nazwał polski system wyłaniania posłów najgłupszym i najgorszym na świecie. To nic, że Jan Nowak-Jeziorański powiedział: „(zmiany – przyp. autor) zacząłbym od reformy ordynacji wyborczej, a więc od wprowadzenia jednomandatowych okręgów wyborczych". Mylił się też w takim razie światowej sławy filozof Karl Popper, który zauważył, że „system wyborczy reprezentacji proporcjonalnej odziera posła z odpowiedzialności osobistej, czyni zeń maszynę do głosowania, a nie myślącego i czującego człowieka".

Autor zupełnie na poważnie usiłuje przekonać, że wadliwa jest... karta wyborcza. Wskazuje swój lek na całe zło, ale nie przekonuje.

Autor jest jednym z liderów akcji Zmieleni.pl, koordynatorem ds. PR i mediów Ruchu na rzecz JOW. Spędził ponad trzy lata w Londynie, gdzie z bliska zapoznał się z tematyką polskiej emigracji i  funkcjonowaniem państwa opartego na jednomandatowych okręgach wyborczych

Opinie polityczno - społeczne
Poważne konsekwencje udzielenia gwarancji bezpieczeństwa premierowi Izraela
Opinie polityczno - społeczne
Marek Migalski: W wyborach prezydenckich ni czarnych koni, ni czarnego łabędzia
Opinie polityczno - społeczne
Witold Waszczykowski: Szczytu UE w Warszawie nie będzie. A co ze szczytem UE-USA i UE-USA-Ukraina?
Opinie polityczno - społeczne
Jan Zielonka: Polska polityka to kabaret
Opinie polityczno - społeczne
Jędrzej Bielecki: Populizm pokonał Macrona