JOW (...) nie są receptą na całe zło" – oznajmił na łamach „Rzeczpospolitej" Jakub Kumoch. Zupełnie ignoruje on fakt, że pogląd, z którym polemizuje, w istocie nie występuje. Nikt rozsądny bowiem nie może twierdzić, że jakakolwiek metoda wybierania posłów stanowi wartość samą w sobie.
Aby uzasadnić swoją tezę, Kumoch oskarżył ordynację większościową o powstanie w Związku Południowej Afryki apartheidu. Trzeba więc zapytać, jak wyglądały tam w 1948 r. prawa wyborcze kolorowej ludności. Przecież wybory, które się wtedy w tym kraju odbyły, nie miały charakteru demokratycznego. Czy autor nie dotarł do tej informacji, czy dotrzeć nie chciał?
Przemilczenie tego jakże istotnego szczegółu jest tym bardziej istotne, że dla Ruchu na rzecz JOW równe prawo do kandydowania dla wszystkich obywateli to sprawa absolutnie kluczowa, wręcz cel sam w sobie. Gdyby w południowoafrykańskich wyborach ów warunek został spełniony, do żadnego apartheidu nigdy by nie doszło, nieważne, czy byłaby ordynacja proporcjonalna, mieszana czy większościowa. Dalsze łączenie tych wydarzeń z ignorowaniem woli suwerena ma uzasadnienie tylko w sytuacji, gdy za takiego uzna się wyłącznie wspólnotę białych. Co to ma wspólnego z postulatem zwolenników wprowadzenia ordynacji większościowej w Polsce, pozostaje tajemnicą autora.
Zapoznanie się z kolejną częścią artykułu pokazuje, że autor nie rozumie specyfiki ordynacji jednomandatowej, która inaczej przelicza głosy na mandaty niż jej proporcjonalny wariant. Wręcz odkrywa, że ordynacja większościowa jest... większościowa, a nie proporcjonalna. Zwycięzców brytyjskich wyborów z lat 1929, 1951 i 1974 nazywa przegranymi, a brak społecznego buntu wobec rzekomej niesprawiedliwości tłumaczy... parusetletnim przyzwyczajeniem do absurdu JOW.
Jeżeli mamy już posługiwać się tym terminem, to jest on znacznie bardziej adekwatny do próby zastosowania metodyki proporcjonalnej w ordynacji większościowej. Istotą tej drugiej jest fakt, że głosy zlicza się osobno, a wyniki z jednego okręgu mają znaczenie właśnie tylko w nim samym. Na tej podstawie społeczność lokalna może wybierać swojego przedstawiciela samodzielnie, a wynik ich głosowania jest zupełnie niezależny od tego, jak głosowano w innych częściach kraju.