Znajomy milenials nie może odżałować, że w tym roku, po raz pierwszy od kilku lat, nie mógł zaprosić ukochanej na walentynkową kolację do ich ulubionej knajpki. Nie mógł nawet zamówić kolacji na wynos, bo po Nowym Roku właściciel zawiesił działalność. Znajomy liczy, że po odmrożeniu gastronomii „jego" knajpka też wróci do życia, ale nie jest to wcale pewne, biorąc pod uwagę cytowane dzisiaj w „Rz" prognozy dotyczące upadku co piątej restauracji. Według nich fala bankructw sprawi, że pracę straci ok. 250 tys. ludzi spośród miliona pracowników branży. Co prawda według GUS na koniec zeszłego roku hotele i restauracje zatrudniały 150 tys. osób, tylko o 3 tys. mniej niż rok wcześniej, ale te dane obejmują stałych pracowników, których w tym sektorze nie ma zbyt wielu. Nie obejmują natomiast setek tysięcy innych, w tym zwłaszcza młodych ludzi, którzy dorabiali sobie jako kelnerzy, barmani, pomoce kuchenne czy szatniarze. Oni stracą źródło dochodów, które często pomagało im finansować studia czy opłacić wynajęte mieszkanie. Wywołana restrykcjami pandemii zapaść w restauracji może zwiększyć w Polsce – i tak już wysoką na tle innych krajów Unii – liczbę tzw. gniazdowników, czyli młodych dorosłych mieszkających z rodzicami.
Słabą pociechą są informacje z Niemiec, gdzie także obowiązuje ścisły lockdown. Według badań 60 proc. restauracji za Odrą liczy się z bankructwem, a doniesienia o upadłościach kolejnych dużych sieci restauracyjnych dowodzą, że nie są to obawy bezpodstawne.
Można oczywiście argumentować, że nic w przyrodzie nie ginie – przecież rozwinęły się firmy oferujące dostawy posiłków i katering, a każdy kryzys wymusza innowacje. Może rozwiną się więc – oczywiście przy wsparciu nowych technologii – świeże koncepty biznesowe. Może, choć na razie nie widać specjalnego postępu. Bardziej prawdopodobne jest to, że zapaść w restauracjach uderzy w inne branże i utrudni wychodzenie z recesji.
Bo przecież gospodarka to naczynia połączone – bankructwa restauracji uderzą w setki firm, które były ich dostawcami, usługodawcami. Ucierpią hurtownicy, rolnicy, hodowcy, a także ich pracownicy. Nie wspominając o tym, że tysiące osób zwalnianych z restauracji straci dochody, które nie zasilą teraz innych branż – m.in. odzieżowej, kosmetycznej czy turystycznej. Co gorsza, tak się niefortunnie składa, że sektory, w które najmocniej uderzyły restrykcje sanitarne (gastronomia, hotele, branża eventowa czy fitness), były zdominowane przez młodych pracowników. Ich przedłużające się zamrożenie i związane z tym upadłości mogą na długo pogorszyć start młodych Polaków na rynku pracy.
Pilnie potrzebny jest więc racjonalny plan działania i dostosowywania gospodarki do funkcjonowania w warunkach pandemii. Tak by biznes miał choćby minimalną możliwość planowania i podjęcia decyzji, czy jeszcze warto zawalczyć i nie zwalniać ludzi. Jest to zresztą potrzebne nam wszystkim, także jako konsumentom i pracownikom. Na razie mamy zapowiedzi ponownego zablokowania odmrożonych na chwilę branż i ocierające się o histerię ostrzeżenia przed trzecią falą pandemii, w których zupełnie pomija się fakt, że co roku na przełomie lutego i marca następuje skokowy wzrost zachorowań na grypę. Ściślejszy lockdown obroni służbę zdrowia, ale tym razem, po trzeciej fali pandemii, wiele branż może się nie podnieść.