Pierwszą z taktyk, którą można stosować, gdy w gospodarce mnożą się kłopoty, a zaufanie dla polityków spada, pewien nasz polityk nazwał kiedyś metodą „wymiany zderzaków". Zastosowano ją dziś we Włoszech. Powierzenie władzy w skłóconym kraju byłemu prezesowi Europejskiego Banku Centralnego Mario Draghiemu na pierwszy rzut oka może dziwić. Nic podobnego! Jest to tylko taktyczny manewr polityków. Włochy cierpią z powodu pandemii i spadku PKB, szybującego pod niebiosa długu publicznego i zagrożonego kryzysem sektora bankowego. Ktoś musi ten bałagan choć z grubsza posprzątać, a najlepiej, żeby zrobił to pozbawiony politycznego zaplecza profesor ekonomii. Weźmie na siebie całe odium zmian, a jak sytuacja się uspokoi, usunie się go i do władzy wrócą politycy.
Ale bardziej popularna jest taktyka druga, jeszcze chętniej próbowana w historii. Jest to metoda „małej, zwycięskiej wojny", czyli odwrócenia uwagi społecznej od trudnych problemów krajowych. Określenie to stworzyli w roku 1904 spin doktorzy cara Mikołaja II: w obliczu rosnącego niezadowolenia rząd powinien odwrócić uwagę społeczeństwa, atakując i spektakularnie zwyciężając małą, odległą Japonię. Dziś powiedzielibyśmy, że chodziło o zmobilizowanie żelaznego elektoratu i odwrócenie uwagi od krajowych problemów. Wszystko jedno czym: zagrożeniem ze strony wroga zewnętrznego lub wewnętrznego, atakami bezbożnej tłuszczy na kościoły, groźbą imigranckiej powodzi czy liberalnej zarazy. Wszystko jedno czym, byle tylko odnieść sukces.
Czy taka taktyka może się opłacić? Czasem tak. Na początku roku 1982 poparcie dla rządzącej od dwóch lat, skrajnie niepopularnej Margaret Thatcher spadło poniżej 25 proc., a przed torysami stanęło już nie tylko widmo przegrania wyborów, ale wręcz wymazania z brytyjskiej mapy politycznej przez rosnącą w siłę nową partię socjaldemokratyczną. Nic dziwnego. Rozszarpywany strajkami kraj tkwił w recesji, bezrobocie sięgało szczytów, mimo budżetowych oszczędności inflacja była nadal wysoka. I wtedy z nieproszoną pomocą przyszedł argentyński dyktator generał Galtieri, siłą zajmując odległe Falklandy. Dla tonącej już Margaret Thatcher było to zbawienie. W ciągu dwóch miesięcy stał się cud: brytyjska flota z hukiem odbiła wyspy, porwani patriotyczną dumą Brytyjczycy zapomnieli o gospodarczych i społecznych kłopotach. Poparcie dla zwycięskiej Żelaznej Lady wzrosło do 50 proc., co pozwoliło nie tylko wygrać przegrane już wybory, ale doczekać do czasu, gdy jej polityka gospodarcza wreszcie zaczęła przynosić owoce.
Ale już w przypadku Rosji podobny manewr doprowadził do katastrofy. Ludzie nieudolni w polityce wewnętrznej okazali się równie nieudolni w prowadzeniu wojny. Japończycy rozbili w puch wysłaną na Daleki Wschód armię i flotę cara, a zamiast oczekiwanego odwrócenia uwagi od kłopotów rząd sam sprowokował społeczny bunt i tylko przyspieszył wybuch rewolucji. A ponieważ kolejne, coraz bardziej rozpaczliwe próby rozpętania „małych, zwycięskich wojen" (tym razem wewnętrznych i skierowanych przeciw Żydom i liberałom) też się nie powiodły, wkrótce imperium carów upadło.
Morał: każda taktyka może być dobra, ale pod warunkiem, że się nie jest popaprańcem (jak mawiał wspomniany już wynalazca metody „wymiany zderzaków").