W 2016 r., czyli całkiem niedawno, opowiadano o milionach elektrycznych aut na naszych drogach. „[...] ruszamy z programem »elektryczna mobilność« [...] aut elektrycznych jest dzisiaj niewiele. Do nich należeć będzie przyszłość, więc na nie zdecydowanie stawiamy". To ma być impuls rozwoju gospodarczego Polski. „Ale czy jesteśmy w stanie wskoczyć i surfować na tej czwartej fali rewolucji gospodarczej, która jest przed nami? Właśnie to jest ten nasz moment, to jest nasza chwila" – przekonywał szef rządu.
Lata mijają, dalej unosi się nad nami zachwyt nad autami elektrycznymi i czystą energią. „Nasz cel to elektromobilność, postawienie na czysty transport, czysty transport w miastach, w mniejszych miejscowościach, na elektryczne autobusy, ale także elektryczne samochody, na hybrydowe samochody, wodór. To cel, który został zauważony przez nas parę lat temu i bardzo mocno jest promowany, a jednocześnie dzisiaj staje się coraz istotniejszy na arenie międzynarodowej. Staje się coraz wyraźniej celem numer jeden w polityce klimatycznej bardzo wielu krajów" – mogliśmy usłyszeć całkiem niedawno.
Myślą Państwo, że dworuję z nieco fantastycznych wizji naszego rządu? Nic z tych rzeczy. Wprost przeciwnie, jestem przekonany, że wspiera on jak tylko może rozwój wszelkich nowinek związanych z czystymi technologiami. I słusznie! Tylko że nie jest w tych działaniach jednolity i konsekwentny. Fiskus na przykład wykorzystuje tę okazję, by po raz kolejny „doić" naiwnych. A to boli! Tak, tak proszę Państwa: mam wrażenie, że wszystkie opowieści o technologiach przyszłości i ekologii to w dużej mierze eleganckie wytłumaczenie dla... zdzierania z nas dodatkowej kasy.
By nie być gołosłownym. Jeśli pracodawca udostępnia pracownikowi elektryczne auto i zwraca koszty ładowania pojazdu w domu, to musi... naliczyć mu dodatkowy przychód i związany z tym podatek. I furda z tym, że rząd szumnie zapowiada – także w Polskim Ładzie – nowe udogodnienia dla samochodów elektrycznych. Dziś są one w Polsce nie tylko droższe od spalinowych, ale także obciążone dodatkowymi daninami.
Podobnie dzieje się w przypadku instalacji fotowoltaicznych. Korzystając z rozmaitych rządowych zachęt, tego typu urządzenia zamontowało blisko pół miliona Polaków. Gdyby utrzymało się obecne tempo zakładania instalacji, to pod koniec 2022 r. może być już milion prosumentów! Obecnie system polega na tym, że jeśli ktoś produkuje więcej prądu, niż potrzebuje, nadwyżkę może oddać dostawcy i odebrać w razie potrzeby. Ministerstwo Energii zamierza jednak wprowadzić zmiany. Wytworzony przez instalacje prąd będzie „sprzedawany" firmom handlującym energią i „kupowany", jeśli zajdzie taka potrzeba. Diabeł jak zwykle tkwi w szczegółach. Jak podaje „Rzeczpospolita", cena sprzedaży wynosiłaby około 250 zł/MWh. A cena kupna już... 530 zł/MWh. To zaś powoduje, że oszczędności, na jakie liczą montujący własne instalacje, oddalą się w czasie.