[b][link=http://blog.rp.pl/blog/2009/12/09/lukas-rucinski-plajta-kopenhagi/]Skomentuj na blogu[/link][/b]
Ujawniony przez prasę projekt takiego traktatu, przygotowany w tajemnicy przez rządy bogatych krajów, wywołał burzę, ponieważ zrywa z podstawowymi zasadami, którymi dotąd kierowano się w walce z ociepleniem. Jednocześnie projekt ten dawał szansę na przełom, ponieważ był do zaakceptowania przez USA.
Jakie propozycje zawiera? W skrócie: ograniczenie roli ONZ w całym procesie, zwłaszcza w zakresie dysponowania pieniędzmi, i uzależnienie pomocy dla biednych państw od podjęcia przez nie określonych działań. To rozsądne, nie tylko z punktu widzenia Ameryki. Powierzenie molochowi, jakim jest ONZ, nadzoru nad kwestiami finansowymi gwarantuje, że pieniądze na walkę z ociepleniem rozpłyną się po różnych agendach tej organizacji lub trafią do egzotycznych dyktatorów, którym posłużą do finansowania brutalnych wojen.
Również propozycja, by limity emisji CO2 były wyższe dla krajów rozwiniętych, odpowiada elementarnej logice. Trudno oczekiwać, by np. w krajach G7, na które przypada ponad połowa światowego PKB, emitowano mniej dwutlenku węgla niż w Sudanie czy Myanmarze. Wyższe limity są dla bogatych gwarancją, że ich cały przemysł nie przeniesie się do państw Trzeciego Świata, które przecież i tak mają przewagę, jeśli chodzi o koszty pracy.
Takie postawienie sprawy wywołuje irytację biednych państw. Dostać coś za coś to nie to samo, co dostać coś za nic. Rozgoryczeni mogą być również ci, którzy walkę z ociepleniem traktują w kategorii historycznego rewanżu biednych na bogatych. Prawda jest jednak taka, że nie ma szans, by władze USA zaakceptowały porozumienie, które nie uwzględnia amerykańskich interesów.