Zaledwie 30 lat temu świat żył w błogim przekonaniu, że właśnie skończyła się nierozumna historia i zaczął nowy wiek światłości, demokracji i powszechnego postępu. Hasło „gospodarka, ty głupcze”, które powiesił w sztabie wyborczym walczący o prezydenturę Bill Clinton, głosiło wszem i wobec: ludzie są racjonalni w swoich wyborach, oczekują nie cudów, tylko skutecznej pracy na rzecz poprawy koniunktury. W Europie trwał wyścig narodów, który pierwszy wprowadzi u siebie euro. A w polityce dominowała teoria, że „żadne dwa kraje, które mają restauracje McDonald’s, nigdy nie toczyły ze sobą wojny”.
Dziś wojny między krajami zajadającymi się hamburgerami zapijanymi colą to normalność (choć Rosjanie kupują oba produkty pod zmienionymi nazwami). Europejczycy (zwłaszcza Niemcy) tkwią w głębokim pesymizmie, a głównym tematem kampanii wyborczej w USA nie był do tej pory wcale stan gospodarki, ale stan zdrowia prezydenta Bidena.
W Polsce też głównym elementem oceny pracy rządu jest dziś pytanie, czy immunitet Rady Europy skutecznie uchroni oskarżanego wiceministra przed aresztem. No i oczywiście to, co kto zaćwierkał na dawnym Twitterze, zwanym dziś X.
Bądźmy jednak staroświeccy i popatrzmy przez chwilę, w jakim stanie znajduje się nasza gospodarka. Bo prędzej czy później zobaczymy, że jej stan ma dla ludzi jakieś znaczenie.
Otwarta gospodarka opiera swój rozwój na wykorzystaniu dwóch silników: na popycie zagranicznym (czyli eksporcie) i krajowym (konsumpcji i inwestycjach).