Euro przewija się ostatnio w dyskursie publicznym jakby nieco rzadziej. Trudno orzec, czy bardziej zadziałało niespełnianie dziś przez Polskę kryteriów z Maastricht, oczywiste choćby przez dwucyfrowa inflację, czy siedem lat obrzydzania społeczeństwu tej waluty przez prezesa Glapińskiego i cały obóz rządzący.
Euro uczyniono wrogiem publicznym, nieomal synonimem znienawidzonej Brukseli i złych Niemców – a bez wroga rycerze prawicy nie mieliby z kim walczyć. Pragmatycznie więc, ekonomiści oraz politycy opozycyjni unikają zderzania się z populistami w tak niewdzięcznym wyborczo temacie. Bo zmasowana propaganda TVPiS i mediów zależnych ekonomicznie od władzy jest na tyle skuteczna w straszeniu społeczeństwa euro, że zyskać punkty wyborcze trudno, a narazić się elektoratowi, który nie ma obowiązku rozumieć praw ekonomii – łatwo.
Dlaczego władza boi się euro
Tematem do dyskusji ze społeczeństwem nie powinna więc być kwestia samego euro, ale dlaczego władza tak desperacko nie chce tego euro wprowadzić?
Euro jako waluta unijna zyskało już raz – całkiem świadomą – akceptację społeczeństwa, gdy w referendum 2003 roku Polacy głosowali za wejściem do Unii Europejskiej. Jeszcze w chwili oddawania władzy przez PO-PSL, euro popierało dwóch na trzech dorosłych Polaków. Po siedmiu latach maglowania umysłów społeczeństwa wydaje się sukcesem, że tylko 50 proc. jest przeciwnikiem jego wprowadzenia, choć odsetek entuzjastów euro zmalał do co czwartego.
Jaki więc teraz rozmawiać ze społeczeństwem, by rzetelnie oceniło cele, wady i zalety przejścia ze złotego na euro? Tylko mówiąc prawdę i nie ukrywając źródeł zagrożeń. Podstawowym argumentem winno być to, że waluta euro wymusza odpowiedzialne rządzenie i nieokradanie społeczeństwa każdego z krajów Eurolandu przez rządzących.