Burza wokół wypowiedzi Olgi Tokarczuk (taka trochę letnia burza w kanikułę) przypomniała nam wszystkim, że z czytaniem w Polsce jest krucho.
Mamy pisarzy na miarę Nobla i Bookera (Jedna Wybitna), mamy nagrody literackie z wielkim prestiżem (choćby Nike czy przyznawane przez miasta Wrocław lub Gdańsk), mamy imponującą nadal sieć bibliotek oraz sporo wydawnictw i księgarni. Ale każdy czuje, że z czytaniem idzie nam krucho. Jaki to ma wpływ na rynek pracy i konkurencyjność polskiej gospodarki? Ano ma, i to spory.
Wspominam dawne lata 80. i 90., kiedy w UNESCO zajmowałem się problematyką analfabetyzmu funkcjonalnego dorosłych na świecie, zaś ONZ ogłosił 1990 rok Rokiem Alfabetyzacji. W owym roku UNESCO oraz Bank Światowy i UNDP zorganizowały wielki światowy kongres „Education for All” w Jomtien w Tajlandii. Pokłosiem kongresu były pierwsze współczesne badania kierowane w połowie lat 90. przez prof. Ireneusza Białeckiego na temat zdolności Polek i Polaków do czytania i liczenia.
Obowiązywało wtedy przekonanie, że wysoki poziom „scholaryzacji”, czyli obowiązku uczęszczania do szkoły podstawowej, ułatwia transformację ustrojową, w tym reformy ekonomiczne, mobilność pracowniczą czy indywidualną przedsiębiorczość. Wprowadzenie PIT czy upowszechnienie usług bankowych wymuszało zbiorowe liczenie obowiązku podatkowego czy zdolność do kontrolowania stanu rozliczeń z bankiem.
Oczywiście, przełom w postaci cyfryzacji i internetu oznaczał gwałtowną zmianę w postrzeganiu alfabetyzacji na świecie i w Polsce. Ale nie tak dużą: przecież najbardziej doskonałe urządzenie wymaga rozumnego sterowania, zgodnego z potrzebami, lecz także sformułowania lub przeczytania poleceń czy też obliczenia różnych liczb. Otwartym pozostaje pytanie, czy konsument, pracownik lub obywatel wykonując swoje rozliczne czynności, dokonuje właściwego wyboru, czy rozumie opis produktu, zakres czynności lub głosuje, czy płaci podatki zgodnie z przekonaniem i stanem rzeczywistym.