Po bitwie o Anglię Winston Churchill wypowiedział o pilotach słowa: „Jeszcze nigdy tak wielu nie zawdzięczało tak wiele tak nielicznym”. Tym razem również piloci są nieliczni, podobnie jak pracownicy lotnisk, a w ich rękach spoczywa los milionów podróżujących na wakacje. Bo też ruch lotniczy odradza się w zaskakującym tempie. Spragnieni odpoczynku ludzie rzucili się do podróżowania, ale utknęli w wąskim lotniczym gardle. Dramatycznie brakuje personelu, bo kiedy pandemia na dwa lata uziemiła światową awiację, wielu pracowników zwolniono. Teraz, gdy znów ich potrzeba, nie ma skąd ich wziąć. Ze względu na ostre wymogi porty czy linie lotnicze nie mogą przyjąć do pracy byle kogo.

Efekt jest taki, że na lotniskach w zachodniej Europie widać gigantyczne kolejki, opóźnienia, a nawet koczujących pasażerów. Niemal codziennie słychać o kolejnych likwidowanych połączeniach. A podróżni nie dość, że nie mają gwarancji dotarcia do celu na czas, to jeszcze ceny biletów osiągają poziom stratosferyczny. To dla linii lotniczych prawdziwa klęska urodzaju. Potencjalnych pasażerów jest mnóstwo, ale nie ma jak ich obsłużyć.

Teraz nieliczni pracownicy wiedzą, że są panami sytuacji, bo nikt przez długie miesiące nie będzie w stanie ich zastąpić. Stawiają żądania i coraz częściej strajkują. Skandynawskie linie lotnicze SAS właśnie złożyły wniosek o upadłość ze względu na strajk pilotów, który sparaliżował firmę. Zniszczą ją? To nic. Popyt na ich usługi jest tak wielki, że łatwo znajdą pracę w innej linii za granicą. W Polsce mieliśmy już zapowiedź strajku kontrolerów ruchu lotniczego i długie negocjacje.

Nietrudno zgadnąć, kto w takiej sytuacji ma przewagę. Podobnie jak kto ma najbardziej pod górkę. W najgorszej sytuacji zawsze bowiem będzie szary człowiek.