Pandemia i dewastacja, jakiej dokonuje w budżetach samorządów, to tylko najnowsza odsłona finansowego dramatu. Wcześniej mieliśmy m.in. obniżkę podatku PIT i zwolnienie z niego młodych, niewystarczającą subwencję oświatową, gdy trzeba było znaleźć pieniądze na podwyżki dla nauczycieli, czy podniesienie płacy minimalnej. Sprawiło to, że samorządy weszły w kryzys osłabione finansowo.
Dlatego trudno znaleźć lokalne władze, które nie musiały ograniczać wydatków. A że Covid-19 rozdaje karty znacznie dłużej, niż można było przypuszczać, samorządowe plany na bieżący rok również są bardzo ostrożne. Choć wcześniej siekiera spadała jednak głównie na inwestycje niemające bezpośredniego przełożenia na życie mieszkańców, to wiele wskazuje, że w tym roku może dosięgnąć także projektów związanych np. z komunikacją miejską. Wszystko przez dramatyczny, nawet kilkudziesięcioprocentowy, spadek wpływów z biletów. A trzeba pamiętać, że jeszcze w 2019 r. samorządy dołożyły łącznie do działalności komunikacji publicznej grubo ponad 7 mld zł (i kwota ta z roku na rok rosła).
Mimo to według rządu dramatu nie ma. Bo jak mówić o finansowej zapaści, skoro z szacunków resortu finansów wynika, że samorządy zakończyły ubiegły rok z nadwyżką 5,6 mld zł, a nie spodziewanym ponad 2-mld deficytem? Tyle że umożliwiły to cięcia wydatków, które w 2020 r. były o ponad 26 mld zł niższe od planowanych.
Pandemia ma jeszcze jeden, fatalny dla władz lokalnych skutek – zmienia strukturę ich dochodów. Wpływy podatkowe spadły, a wzrosła rola rządowych dotacji. Efekt: dalsze ograniczanie podmiotowości samorządów w relacjach z administracją centralną. Coraz częściej występują w roli petenta, a rząd bez skrupułów tę sytuację wykorzystuje. Pokazały to wyniki podziału pieniędzy w drugiej turze Rządowego Funduszu Inwestycji Lokalnych, gdy samorządowcy związani z PiS mogli liczyć na wielokrotnie większą pomoc od pozostałych.