Nasz rząd uwielbia dziś używać terminologii militarnej, sądząc pewnie, że to nas jeszcze bardziej zmobilizuje do walki z przeciwnościami. Ja – tak jak tydzień temu – wolę użyć języka baśni. W końcu w legendach też pojawiają się dzielni rycerze, którzy gromią wredne smoki.
Było sobie raz piękne królestwo, na które padł blady strach. Z jamy wypełznął obrzydliwy inflacyjny smok i zaczął ziać ogniem, ze szczególnym upodobaniem podpalając rozsiane po kraju stacje benzynowe. Skandaliczne smocze ekscesy doprowadziły do wzrostu cen żywności i zwiększonych rachunków w karczmach, u kowali i cyrulików. Słowem, wszędzie.
Wezwany przez monarchę główny alchemik, znany z tego że potrafił tworzyć złote pieniądze z niczego, uderzył w tony uspokajające. To smok zagraniczny, ocenił, a w dodatku zupełnie niegroźny. Wystarczy udawać, że się go w ogóle nie zauważa. Wtedy szybko się znudzi i odleci do obcych krajów.
Niestety, smok wcale nie odleciał. Wręcz odwrotnie, najwyraźniej mu się kraj spodobał, więc zaczął go atakować jeszcze mocniej. Gdy z wież grodu wszędzie już widać było pożary, król postanowił działać. Jak zawsze w takich sytuacjach, wezwał na pomoc dzielnego rycerza, obiecując standardowe wynagrodzenie w wysokości połowy królestwa i rękę swojej córki.
Nie ma sprawy, nie z takimi wyzwaniami człowiek sobie radził w tym biznesie, odparł zawadiacko rycerz, a następnie wsiadł na koń.