Szykuje się jesień protestów społecznych. Źli na rząd są przedstawiciele budżetówki, których pensje zostały w 2020 roku zamrożone. Teraz domagają się solidnych podwyżek.
Na wyższe pensje liczą też nauczyciele, którzy od dłuższego czasu próbowali je wymóc na rządzie.
W kolejce po dodatkowe pieniądze ustawili się też pracownicy ZUS i pomocy społecznej. A i to przecież nie koniec. Niezadowoleni z poziomu swoich wynagrodzeń, masowo składają wymówienia ratownicy medyczni. Pielęgniarki, których w polskich szpitalach i tak już dramatycznie brakuje, słyszą, że wprawdzie nie zarabiają tak dużo jak na Zachodzie, ale nie powinny się martwić, bo przecież życie u nas jest znacznie tańsze niż tam. Ta lista niezadowolonych będzie się wydłużać.
Tym bardziej że problemy płacowe omijają przedstawicieli władzy. Odmawiając pieniędzy zwykłym obywatelom, rząd w tym samym czasie przyznaje kilkudziesięcioprocentowe podwyżki ministrom. Dostaną je też posłowie i senatorowie, a także samorządowcy i prezydent. A najnowszy pomysł to wyższe wynagrodzenia dla władz spółek Skarbu Państwa.
Ryzykowna to gra, zwłaszcza jeśli zderzyć rządową politykę płacową z podwyżkami podatków zapisanymi w Polskim Ładzie, które mają dotknąć wiele grup społecznych, i opowieściami premiera o znakomitej sytuacji gospodarczej i rozkwitających finansach państwa. A przecież nic tak nie przemawia do wyobraźni wyborców jak ich sytuacja finansowa. Ludzie potrafią liczyć. I są mocno wyczuleni na pazerność władzy, zwłaszcza jeśli ma ona miejsce kosztem maluczkich. To też oczywiście woda na młyn dla opozycji. I nawet jeśli żelazny elektorat PiS jest od tych informacji izolowany, to odczuwa przecież skutki wysokiej inflacji, widzi drożyznę w sklepach i malejącą siłę nabywczą swoich pieniędzy. Paliwa do wybuchu społecznego przybywa.