Jest takie ładne i modne ostatnio słowo „partycypacja”, które określa ten drugi aspekt – czyli bezpośrednie zaangażowanie mieszkańców w proces podejmowania decyzji przez samorządowców. Sęk tylko w tym, że wielu urzędników chętnie go używa, a wręcz panicznie boi się zastosować go w praktyce, argumentując, że konsultacje i dyskusje utrudniają im pracę. Wiadomo przecież, że gdzie zbierze się pięciu Polaków, każdy będzie miał własne zdanie, jak to urządzić, żeby każdemu dogodzić. Dla własnego bezpieczeństwa lepiej założyć, że nie da się...
Na szczęście – powoli, bo powoli – nastawienie władzy lokalnej się zmienia. Spory wpływ mają na to sami obywatele, którzy po latach nieufności wobec ludzi sprawujących władzę odrzucili wreszcie tę mentalną spuściznę po czasach PRL i zaczęli mówić jednym głosem, uwierzywszy najwyraźniej, że realnie może coś od nich zależeć, choć początkowo też podchodzili do „partycypacji” jak pies do jeża.
Stąd obserwowane ostatnio, nie tylko w dużych miastach, zjawisko, które można nazwać obywatelskim przebudzeniem. Oddolnie, małymi grupami, mieszkańcy, nie tylko działacze organizacji pozarządowych ani liderzy opinii, tylko zwyczajni, młodzi i starzy obywatele, podejmują liczne akcje, domagając się a to odstąpienia od wycinki drzew w parku, a to nowych zasad polityki transportowej, a to remontów. Nie są to tylko protesty, ale konkretne postulaty.
Polacy rozpoznali swoje potrzeby i komunikują je władzy. Coraz częściej ich żądania przekładają się na konkretne decyzje, nawet jeśli dzieje się tak pod polityczną presją, co widzimy choćby w Warszawie. Teraz głównie od władz gmin, miast i powiatów zależy, jak ukierunkują tę nową energię. Od współpracy nie ma bowiem ucieczki i tylko ona może zagwarantować właściwe rozplanowanie budżetów i efektywne wykorzystanie unijnych środków, które w najbliższych latach będą zasilać kasę samorządów.