Osiągnięcia Polski na poprzednim szczycie, w Walii w 2014 roku, można było określić jako trzy razy „sz". Szpicę (czyli powołanie supersił szybkiego reagowania), Szczecin (czyli zwiększenie roli mającego tam dowództwo Międzynarodowego Korpusu Północno-Wschodniego) i szczyt w Warszawie (czyli przyznanie naszemu krajowi organizacji następnego spotkania przywódców).
Ani dwa lata temu w Newport, ani teraz w polskiej stolicy nie urzeczywistnią się marzenia polskich władz (obecnych i poprzednich) o stałych bazach sojuszników na naszym terytorium. Zamiast nich będzie rotacyjna obecność niewielkich oddziałów (tak długo, jak będzie potrzebna, czyli na razie ciągła).
Niechętnie się o tym wspomina, ale oznacza to, że państwa postkomunistyczne, które są w NATO od kilkunastu lat, wciąż nie mają takiego samego statusu jak te, które były w sojuszu w czasach zimnej wojny, czyli kraje dawnego Zachodu.
Są dwa główne powody. Jeden przykry, bo potwierdzający, że kraje naszego regionu są członkami drugiej kategorii. Mówił o tym w „Rzeczpospolitej" bez skrępowania Jean-Marc Ayrault, szef MSZ Francji: nie chcieliśmy „podważyć aktu stanowiącego NATO–Rosja". Akt pochodzi z roku 1997, czyli zupełnie innej epoki. Moskwa zdążyła go już dawno podeptać, ale wpływowe państwa starego NATO nadal uważają go za dokument obowiązujący, by jej nie drażnić.