Bielecki: W Unii nie jesteśmy dla pieniędzy

Polski rząd staje przed wielkim wyzwaniem: przekonać społeczeństwo, po co tak naprawdę nasz kraj jest w Unii Europejskiej, dlaczego integracja ma dla nas sens.

Aktualizacja: 15.02.2018 18:14 Publikacja: 14.02.2018 18:42

Bielecki: W Unii nie jesteśmy dla pieniędzy

Foto: 123RF

W grudniu 2002 r. na szczycie w Kopenhadze, który zakończył negocjacje członkowskie, premier Leszek Miller walczył jak lew o nieco większe kwoty mleczne, trochę większe dotacje. Później w kampanii przed referendum przekonywał Polaków, że tylko głosując na „tak", zyskają wreszcie dostęp do „wielkich pieniędzy".

Ten błąd popełniali później wszyscy jego następcy, od Kazimierza Marcinkiewicza z jego słynnym „yes, yes, yes!", gdy zawierano umowę o budżecie Unii na lata 2007–2013, po podobnie reagującego Donalda Tuska, gdy uzgodniono perspektywę finansową na lata 2014–2020. W tej narracji Unia była bankomatem czy, jak to ujął szef europarlamentu Martin Schulz, „supermarketem", z którego trzeba wyjść z możliwie najlepiej wypełnionym koszykiem.

To powierzchowne i zwyczajnie fałszywe rozumienie sensu integracji okazało się na średnią metę zabójcze dla utrzymania proeuropejskich nastrojów w społeczeństwie. Listopadowy eurobarometr pokazuje, że już tylko 43 proc. Polaków ufa Unii, a 42 proc. jest wobec Brukseli nieufnych (15 proc. nie ma zdania).

Gdy zaczęły się mnożyć konflikty z unijną centralą, od reformy wymiaru sprawiedliwości po podział imigrantów i wycinkę Puszczy Białowieskiej, znaczna część Polaków uznała, że nie warto tak bardzo poświęcać się za unijne dotacje. A innych korzyści integracji im nie przedstawiono.

To może być zaś tylko początek fali eurosceptycyzmu w naszym kraju. Wbrew propagandzie kolejnych polskich premierów unijne subwencje, choć ważne dla rozwoju niektórych obszarów gospodarki jak rolnictwo, ochrona środowiska czy infrastruktura transportowa, nigdy nie miały jakiejś niewyobrażalnej skali. Bruksela obliczyła, że w 2016 r. dotacje netto dla naszego kraju, różnica między wpłatami i wypłatami, wyniosą na naszą korzyść ledwie 7,1 mld euro (1,2 proc. polskiego PKB), czyli 187 euro (780 zł) na statystycznego Polaka. O tym, że to nie unijne dotacje decydują o sukcesie gospodarczym danego kraju, najlepiej świadczy przykład Grecji, która od blisko 40 lat dostaje od Unii jedne z największych dotacji netto (w 2016 r. prawie 4,3 mld euro), a jej gospodarka powoli dźwiga się z upadku.

Ten rachunek księgowy będzie się jednak dla nas tylko pogarszał. Mimo że wieloletni budżet UE po 2020 r. zostanie zatwierdzony jednomyślnie, Polska będzie musiała się pogodzić z mniejszymi dotacjami, bo jest coraz bogatsza i należy jej się mniej funduszy pomocowych. Szczupły (1 proc. PKB Unii) brukselski budżet będzie też musiał finansować nowe cele, jak obrona czy polityka azylowa, w których niekoniecznie nasz kraj będzie uczestniczył.

Aby uratować poparcie dla integracji, polskie władze muszą więc jak najszybciej zacząć tłumaczyć, o co tak naprawdę w niej chodzi. Pokazać, że od transferów finansowych znacznie ważniejszy jest udział w jednolitym rynku, pewność regulacji prawnych, swoboda sprzedaży towarów i usług, dzięki którym Polska stała się eksportową potęgą, a tysiące małych polskich firm przekształciły się w całkiem znaczących graczy. Dzięki temu realne (po uwzględnieniu mocy nabywczej) zarobki w Polsce są już bardzo bliskie tym w Hiszpanii czy we Włoszech.

Ale siedem dekad od końca wojny łatwo zapomnieć o najważniejszym: integracja jest przede wszystkim instrumentem utrzymania pokoju, platformą współpracy krajów Europy i narzędziem pojednania z Niemcami. Po to właśnie jesteśmy w Unii.

W grudniu 2002 r. na szczycie w Kopenhadze, który zakończył negocjacje członkowskie, premier Leszek Miller walczył jak lew o nieco większe kwoty mleczne, trochę większe dotacje. Później w kampanii przed referendum przekonywał Polaków, że tylko głosując na „tak", zyskają wreszcie dostęp do „wielkich pieniędzy".

Ten błąd popełniali później wszyscy jego następcy, od Kazimierza Marcinkiewicza z jego słynnym „yes, yes, yes!", gdy zawierano umowę o budżecie Unii na lata 2007–2013, po podobnie reagującego Donalda Tuska, gdy uzgodniono perspektywę finansową na lata 2014–2020. W tej narracji Unia była bankomatem czy, jak to ujął szef europarlamentu Martin Schulz, „supermarketem", z którego trzeba wyjść z możliwie najlepiej wypełnionym koszykiem.

Komentarze
Estera Flieger: Kampania wyborcza nie będzie o bezpieczeństwie
Komentarze
Artur Bartkiewicz: Dlaczego PiS wciąż nie wybrał kandydata na prezydenta? Odpowiedź jest prosta
Komentarze
Mentzen jako jedyny mówi o wojnie innym głosem. Będzie czarnym koniem wyborów?
Komentarze
Karol Nawrocki ma w tej chwili zdecydowanie największe szanse na nominację PiS
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Komentarze
Jerzy Surdykowski: Antoni Macierewicz ciągle wrzuca granaty do szamba