No, prawie wszystko, bo Kim Dzong Un jednak zyskał coś dzięki szczytowi w Singapurze. Trump, chcąc nie chcąc, umocnił legitymizację północnokoreańskiego dyktatora, pozując z nim do zdjęć, tak jak pozuje do nich z Angelą Merkel czy Emmanuelem Macronem. Dla Kima uwieczniony przez fotoreporterów uścisk dłoni z Trumpem to polityczny zysk. Zarówno w polityce wewnętrznej (północnokoreańskie media z pewnością nie omieszkają zauważyć na wszelkie sposoby, że przywódca Korei Północnej rozmawia z prezydentem najpotężniejszego państwa świata jak równy z równym – co będzie świadczyć o tym, iż „słuszną linię ma nasza władza”), jak i zagranicznej, w której uścisk dłoni z Trumpem jest dowodem na przełamanie politycznej izolacji Pjongjangu. Kim może więc wracać do Korei Północnej w dobrym humorze – tak naprawdę nie zaoferował Trumpowi niczego konkretnego, a zyskał prestiż, jakim wcześniej nie cieszył się jego ojciec czy dziadek.
Najważniejsze pytanie brzmi więc: jak uścisk dłoni z Kimem chce wykorzystać Trump? Czy chodziło tylko o medialne show, pozwalające zbudować narrację o wielkim przywódcy, dla którego nie ma rzeczy niemożliwych? Czy administracja obecnego prezydenta ma pomysł jak skłonić Pjongjang do tego, by za pięknymi słowami o pokoju i denuklearyzacji poszły czyny?
W dokumencie podsumowującym szczyt najważniejszym zdaniem jest niewątpliwie to mówiące o „zobowiązaniu obu stron do podjęcia działań zmierzających do całkowitej denuklearyzacji Półwyspu Koreańskiego”. Jest też mowa o „ustanowieniu nowych stosunków między USA a KRLD, zgodnie z pragnieniem narodów obu krajów dla pokoju i dobrobytu”, co mogłoby sugerować, że po 55 latach, jakie minęły od zakończenia wojny koreańskiej, USA i Korea Północna podpiszą traktat pokojowy. To więcej niż nic, ale za mało, by powiedzieć, że jest to coś. To dobry punkt wyjścia dla dalszych rozmów, ale jednocześnie to sformułowania na tyle ogólne, że każda ze stron może się z nich, bez szwanku dla swojej reputacji, bezboleśnie wycofać. Z żalem stwierdzając, że podjęła działania zmierzające do denuklearyzacji, które jednak nie zakończyły się sukcesem. Albo próbowała ustanowić nowe stosunki z partnerem, ale ten nie wykazał się równie dobrą wolą.
Kiedy patrzyłem na Kima i Trumpa wymieniających uśmiechy, nie mogłem zapomnieć o łzach w oczach Otto Warmbiera, młodego obywatela USA, który przed obliczem surowych sędziów z Korei Północnej przepraszał za popełnienie największego błędu w swoim życiu. Tym błędem było zerwanie ze ściany hotelu w Pjongjangu propagandowego plakatu. I za ten błąd młody Amerykanin zapłacił życiem. Mam nadzieję, że Donald Trump też pamiętał o Warmbierze i jest świadom tego, że rozmawiał z przywódcą kraju, w którym wielu obywateli płaci życiem lub zdrowiem za tego typu „zbrodnie”.
Jeśli Trump pamiętał o Warmbierze, to nie obwieści sukcesu po powrocie do Waszyngtonu. Bo spotkanie w Singapurze to dopiero jakiś prolog do historii, na końcu której, być może, tli się wolność. A to największa wartość, jaką Zachód dał światu.