Jeżeli jedno państwo atakuje pociskami balistycznymi bazę wojsk drugiego państwa za to, że drugie państwo zabiło czołowego dowódcę pierwszego, który był aktywnym terrorystą, to właściwie mamy do czynienia z wojną.
Na razie nie jest ona w fazie, w której nie ma już odwrotu. Przynajmniej tak się wydaje kilkanaście godzin po ostrzelaniu przez Irańczyków baz na terenie Iraku, w których stacjonują amerykańscy żołnierze. Nie mamy żadnych informacji o zabitych Amerykanach. Chyba wszyscy w Europie mają nadzieję, że tak pozostanie, że ta cisza informacyjna nie zwiastuje amerykańskiej odpowiedzi, mocniejszej, przybliżającej nas do fazy bez odwrotu.
Politycy państw zachodnich, sojuszników USA, przypomnieli słowo symbolizujące nadzieję w sytuacjach nieprzewidywalnych i groźnych „deeskalacja” (po polsku powinno być raczej „dezeskalacja”, tak jak „dezintegracja”, a nie „deintegracja”).
Irańczycy kojarzą się z wielką emocjonalnością, tak też, emocjonalnie, żegnali zabitego generała Kasema Sulejmaniego, ale w polityce podejmują decyzje raczej na zimno. Jeżeli ostrzelali bazę z Amerykanami, nie czyniąc tam szkód, to szanse deeskalacji rosną. Choć na to, że nagle będzie można ogłosić zakończenie tej wojny-niewojny, nie ma co liczyć. Prezydent Trump nie spotka się na szczycie z ajatollahem Alim Chameneiem i nie uściska go, jak Kim Dzong Una - rozbieżność interesów amerykańskich i irańskich jest porównywalna chyba tylko z rozbieżnością interesów USA i Chin.
Eskalacja to czas próby dla amerykańskich sojuszników, dla państw NATO, szeroko pojętego Zachodu. Raz już coś takiego przeżywaliśmy na Bliskim Wschodzie - też w Iraku, gdzie ciosy zadają sobie teraz Teheran i Waszyngton. W 2003 roku Polska stanęła tak blisko u boku Ameryki, że bliżej już nie można. Wbrew opinii Niemiec i Francji.