Świetnie rozumiem, że rządzącej prawicy nie na rękę jest zgoda z opozycją w kwestii przeniesienia wyborów prezydenckich na jesień. Byłby to z perspektywy partii Jarosława Kaczyńskiego oczywisty błąd, nie tylko przyznanie racji antagonistom, ale również wepchnięcie kandydata Andrzeja Dudy w wyjątkowo trudny okres, jakim będzie sprzątanie zgliszcz po epidemii koronawirusa. Polska będzie zapewne wtedy wyczerpana, zgorzkniała, może nawet głodna po okresie dekoniunktury, sezonie zamkniętych sklepów i zbankrutowanych firm. To nie będzie łatwy moment politycznie dla sprawujących władzę. Zgorzknienie może pchnąć elektorat do niewłaściwych decyzji – myśli zapewne Jarosław Kaczyński – pełen troski o drugą kadencję Andrzeja Dudy.
Stąd determinacja prezesa PiS przy trzymaniu się daty 10 maja. Upierając się przy majowym terminie dyscyplinuje na dodatek partyjne szeregi, chroni swoją formację przed chaosem. Bo zakwestionowanie daty 10 maja byłoby otwarciem puszki Pandory, startem do uciążliwych negocjacji z koalicjantami, otwarciem sporu na temat ścieżek kampanii, składu sztabu, etc. Więc lepiej trwać przy swoim, upierać się przy tym, że epidemia skończy się w kwietniu i wszyscy bezpiecznie pójdziemy do urn. A jeśli fakty będą inne, to i dogmat można zmienić.
Prezes PiS nie raz już dawał dowody politycznej elastyczności. I zapewne nie wyklucza, co więcej, można być pewnym, że pracuje nad scenariuszem B, który pozwoli zjeść ciastko i mieć ciastko, co niby nie jest możliwe, ale każdy cukiernik, a Kaczyński jest świetnym „cukiernikiem”, to potrafi.
Obok pracującego pilnie stratega są jednak jeszcze fakty, coraz bardziej oczywiste i brutalne. Wskazujące, że w końcu kwietnia i początku maja Polska będzie w samym szczycie epidemii. Co więcej, pojmuje to coraz wiesza grupa polityków PiS, którym wola prezesa krępuje ręce i usta.