Donald Tusk przed kilkoma dniami w wywiadzie dla TVN24 nazwał polityków obecnie rządzącego PiS ciamajdami i fajtłapami, drwił z gróźb Jarosława Kaczyńskiego, a o Rafale Trzaskowskim mówił, że nie dyskwalifikuje go to, iż potrafi coś powiedzieć w kilku językach. Mówił też, że wybory to dziś w zasadzie starcie Andrzeja Dudy z Rafałem Trzaskowskim. Cały wywiad był wręcz podręcznikowym przykładem gry w polaryzację: po jednej stronie nieudacznicy godni politowania, po drugiej my myjący regularnie ręce nie tylko w czasie pandemii. Tertium non datur – reszta kandydatów to tło dla tego egzystencjalnego starcia.
Nad polaryzacją w polskiej polityce załamywano już ręce wielokrotnie, ma ona bowiem oczywiste wady. Jeśli wszystko musi być czarne albo białe, to w starciu tym giną wszystkie inne odcienie. Interesy poszczególnych grup społecznych są uogólniane i sprowadzane do wspólnego mianownika. Wiele grup interesów w takim starciu de facto nie ma swojej reprezentacji, a każde wybory kończą się klęską mniej więcej połowy Polski, której druga połowa narzuca swoją wizję rzeczywistości. Tak było pod rządami koalicji PO-PSL, gdy elektorat PiS czuł się zmuszony do emigracji wewnętrznej negując nie tylko poszczególne działania rządów Donalda Tuska i Ewy Kopacz, ale wręcz ich legitymację do rządzenia. Tak jest i teraz – przy czym fundamentalną niezgodę na rządy PiS wyrażają wyborcy PO, PSL czy Lewicy. Taka jest bowiem logika polaryzacji – zwycięzca bierze wszystko, przegrany zgrzyta zębami. W ten sposób polska scena polityczna upodobnia się do tych, które obserwujemy w państwach z większościowym systemem wyborczym – takich jak USA czy Wielka Brytania, z wszystkimi ich wadami.
Problemem jest to, że polaryzacja ma również jedną, istotną z politycznego punktu widzenia zaletę: okazuje się skuteczna. Widać to bardzo wyraźnie w obecnej kampanii prezydenckiej. Wydawać by się mogło, że warunki są idealne do tego, by z polaryzacją skończyć: czas epidemii i największego od 100 lat kryzysu gospodarczego wydają się idealne do tego, by zerwać z dotychczasowymi paradygmatami i głosować wbrew logice polaryzacji na kogoś, kto obsadziłby się w roli przywódcy całego narodu, do której zresztą prezydent jest w polskim systemie politycznym predestynowany. Zgodnie z tą logiką na czele sondaży powinien być jeden z kandydatów, którzy usilnie próbują przewrócić polityczny stolik – Władysław Kosiniak-Kamysz czy Szymon Hołownia. Tyle teoria.
A jak jest w praktyce? Dopóki Platforma Obywatelska próbowała iść wbrew logice polaryzacji i posłała w bój Małgorzatę Kidawę-Błońską, która miała być ponad starcie dwóch wrogich obozów, zyskiwał znacznie agresywniejszy w swojej kampanii Szymon Hołownia. Kiedy do gry wszedł Rafał Trzaskowski, który zapowiedział, że będzie się bić, po czym ogłosił m.in iż zlikwiduje TVP Info i Wiadomości – karty błyskawicznie się odwróciły. Kolejne sondaże dają Trzaskowskiemu pewne drugie miejsce – a kandydaci „zgody ogólnonarodowej” nagle zaczęli tracić tlen.
A skoro tak, to być może z polaryzacją na polskiej scenie politycznej jest trochę jak z koronawirusem w naszej „nowej normalności” – nie da się jej lubić, ale trzeba nauczyć się z nią żyć. To jest możliwe – tak jak udaje się to w systemach z jednomandatowymi okręgami wyborczymi. Wymaga jednak osiągnięcia zgody co do pewnych fundamentów.