Niemal w tym samym czasie „Krytyka Polityczna" postanowiła wydać jego biografię, z której dowiedziałem się, że jest on jedną z największych gwiazd europejskiej filozofii. Dzięki temu wiem już, jak trzeba myśleć, by zdobyć popularność, uznanie i rozgłos.
Już sam tytuł „Nie być Bogiem" wskazuje, że chodzi tu o myśliciela nietuzinkowego, śmiało mierzącego się z wyzwaniami współczesności. Doprawdy, rezygnacja z boskości to jest dopiero wyrzeczenie. Ale co ona oznacza? Wydaje się, że po pierwsze rozstanie się ze wszystkim co wyraźne, co zmusza do samookreślenia, co każe przyjąć na siebie odpowiedzialność za określone poglądy, historię, tożsamość. „Słabe myślenie", „słabe chrześcijaństwo" – to hasła klucze tak do zrozumienia samego Vattimo, jak i, mniemam, jego sukcesu. „Słabe myślenie" to inaczej myślenie bez jasnych podziałów na przedmiot i podmiot, bez konieczności, bez słuszności, bez prawdy, która by się miała narzucać. Liczyć się ma w nim tylko miłosierdzie i solidarność.
Tym samym Vattimo może być zarazem katolikiem, maoistą, socjalistą, postmodernistą i chrześcijaninem. Sekularyzacja i upadek wpływów Kościoła stają się czymś pozytywnym. Autentyczne chrześcijaństwo nie uznaje w Bogu Sędziego i samoistniejącej Osoby, jest antykościelne, jest „myśleniem nowoczesno-liberalno-socjalistyczno-demokratycznym ciśniętym w twarz papieżom i kardynałom". Prawdziwi chrześcijanie to nihiliści. „O chrześcijaństwie myślę jako o samoznoszącej się religii, podważającej swoje własne dogmaty. A więc, jeśli Bóg zechce, jest dla mnie religią niereligią".
Im więcej czytam takich fraz, tym większą mam pewność, że całe to rozumowanie jest tylko przykrywką, maską. Zręczną dialektyczną metodą ucieczki przed samooskarżeniem i winą. Gigantyczną fasadą, która ma stanowić schronienie przed własną słabością. Vattimo pisze, że mimo katolickiego wychowania „nie był w stanie zaakceptować idei niezmiennego porządku naturalnego, z którego, poza wszystkim innym musiałby się okazać wyłączonym". Być może to najbardziej szczere i najważniejsze twierdzenie tej książki. To właśnie chwila, w której wyraźnie widać, że zakwestionowanie naturalnego ładu nie jest postawą teoretyczną, nie jest skutkiem racjonalnego namysłu, ale wynika z homoseksualizmu autora. Skoro w porządku naturalnym dla homoseksualnej miłości nie ma miejsca, to należy ów porządek obalić. „Słabe chrześcijaństwo" jawi się wówczas jako forma autoterapii. Podobnie jak tęsknota za rewolucją. Każda, choćby maoistowska, okazuje się lepsza niż przeklęty naturalny porządek.