W normalnym czasie istnienie organizacji zrzeszających osoby o poglądach skrajnych świadczy tylko o sile demokracji. Jak każdy obywatel pani Kaja Godek ma prawo przygotowywać projekty ustaw, zbierać pod nimi podpisy i zachęcać posłów, by je przyjęli. Na tym polega wolność i demokracja.
Tyle że obecny czas nie sprzyja takim inicjatywom. Kilkanaście dni temu pani Godek noszona była na rękach przez swych sympatyków, po tym jak Trybunał Konstytucyjny wydał orzeczenie prowadzące do zerwania trwającego ponad dwie dekady kompromisu aborcyjnego w Polsce. Myślę, że w pamięci wielu osób pozostaną te obrazki – z jednej strony tysiące ludzi wychodzących na ulice, by protestować przeciw wyrokowi TK, z drugiej roześmiana Kaja Godek podrzucana przed siedzibą Trybunału. Protesty na ulicach trwały wiele dni i ujawniły głębokie podziały w polskim społeczeństwie, o narażaniu uczestników na zakażenie koronawirusem nie wspominając. Składanie kolejnego niezwykle polaryzującego społeczeństwo projektu pokazuje, że prawicowym ortodoksom zależy nie na tym, by realizować konserwatywne wartości, lecz na tym, by rozbujać społeczne emocje w tak trudnym momencie, jakim jest pandemia.
Tu zaś dochodzimy do meritum – czyli treści ustawy, której przyjęcia domaga się środowisko Kai Godek. Za pięknym hasłem obrony rodziny, uczuć religijnych czy symboli narodowych kryje się niepokojąca treść. Warto tu przypomnieć, że np. przewodniczący Episkopatu Polski abp Stanisław Gądecki zabronił zbierania podpisów pod tym projektem na terenach kościelnych w jego diecezji. Bo projekt rzeczywiście jest kontrowersyjny. Zakłada m.in. wprowadzenie zakazu marszów równości, „propagowania małżeństw osób tej samej płci" czy „związków osób tej samej płci". Organizacje społeczne mają prawo bronić tradycyjnej rodziny i przekonywać, że tylko związek mężczyzny i kobiety może być małżeństwem. Ale fundacja Kai Godek chce nie tylko tego, by nie istniały związki partnerskie, ale też tego, by nie wolno było urządzać manifestacji postulujących ich legalizację. To istotne naruszenie wolności wypowiedzi.
W dodatku przypomina to inicjatywę „Ratuj kobiety", która trzy lata temu nie tylko legalizowała aborcję na życzenie, ale też proponowała karę dwóch lat więzienia za zniechęcanie kobiet do aborcji czy zniesławienie organizacji proaborcyjnych i zakazywała manifestacji pro-life w okolicach szpitali, szkół czy przedszkoli. Odpowiedzią środowiska Kai Godek na lewicowy zamordyzm ma być zamordyzm prawicowy.
Może zamiast licytować się na zamordyzmy i na zakazy głoszenia poglądów drugiej stronie, zaczęlibyśmy ze sobą rozmawiać?