Na pierwszy rzut oka wyglądało to tak: po błyskawicznej ofensywie azerbejdżańskiej armii Władimir Putin zadzwonił do Baku, a następnie do Erywania i zakończył trwającą ponad 30 lat wojnę w Górskim Karabachu. Tym samym uratował Armenię przed całkowitą klęską z Azerbejdżanem.
Tymczasem tłumy ludzi na ulicach Erywania świadczą o tym, że Ormianie zrozumieli, iż wojna została zakończona wyłącznie ich kosztem. Rozumieją też, że zostali porzuceni przez Rosję – swego najważniejszego militarnego sojusznika. Mało tego, Moskwa była i nadal jest największym dostawcą broni do Azerbejdżanu. A gdy bogaty w złoża surowców energetycznych (i znacznie mocniejszy militarnie) Azerbejdżan przeszedł do ofensywy, Rosja się przyglądała. A przecież mogła przerzucić do Armenii swoje siły z Centralnego Okręgu Federalnego i rozpocząć (jak często robi na granicy Białorusi z Polską) wspólne ćwiczenia z Ormianami angażując swoją 102. bazę wojskową w Giumri. Siergiej Ławrow mógł wydać groźny komunikat i zasugerować azerbejdżańskiej armii, że to odpowiedni moment, by się zatrzymać.
Dlaczego Moskwa postanowiła inaczej? Bo w przeciwnym wypadku rozgniewałaby Ankarę. I wiele wskazuje na to, że to do Erdogana Putin zadzwonił w pierwszej kolejności. Lepszego momentu na zawarcie układu z Turcją Moskwa nie mogła bowiem wybrać. Wystarczy przeczytać komunikaty, jakie płynęły ostatnio pod adresem Turcji z Paryża, również z powodu sytuacji w Górskim Karabachu.
Rosja wie, że stając na Zakaukaziu de facto po stronie Turcji, nie tylko osłabia jedność NATO, ale też może liczyć na zacieśnienie współpracy z Ankarą w kwestii dostaw broni i budowy gazociągów. Armenia i tak nigdzie jej nie ucieknie. Pełzająca kolonizacja tego kraju trwa od lat. I chodzi nie o zależność militarną, ale o kluczowe sektory ormiańskiej gospodarki, które są dziś w rękach Rosjan.
Sytuacja jest więc paradoksalna, gdyż najważniejszy sojusznik Ormian jest jednocześnie sojusznikiem ich dawnego wroga – Turcji. – To przestroga dla innych sojuszników Kremla, by nie znaleźć się w takiej sytuacji jak Armenia – powiedział mi pewien ormiański rozmówca.