Pod względem czysto sportowym sytuacja Czesława Michniewicza rzeczywiście nie jest beznadziejna. Wykonał postawione przed nim zadania: wygrał baraż o mundial ze Szwecją, utrzymał Polskę w najwyższej grupie Ligi Narodów i – co najważniejsze – wywalczył pierwszy od 36 lat awans do fazy pucharowej mistrzostw świata. I gdyby na tym piłkarskie igrzyska się skończyły, prezes PZPN Cezary Kulesza zapewne Michniewicza by nie zwolnił pomimo prześmiewczych komentarzy dotyczących bolesnego dla oka stylu gry kadry pod jego wodzą.
Niestety, kiedy wydawało się, że mundial to już dla nas tylko niewesołe wspomnienie, zaczęła się tzw. afera premiowa, która pozostanie w pamięci o wiele dłużej niż występ Polaków w Katarze. I tu już Michniewicz nie ma nic na swoją obronę. Zwoływanie piłkarzy na naradę w sprawie premii o 3 w nocy po meczu z Argentyną, polecenie, by jego asystent jak najszybciej zebrał numery kont, by mogły zostać przelane pieniądze obiecane przez premiera, to jest już nie wizerunkowa, lecz moralna klęska selekcjonera.
Pozostawienie Michniewicza na stanowisku byłoby przyznaniem, że można grzeszyć bez umiaru, długo i konsekwentnie, od 711 połączeń z szefem piłkarskiej mafii 20 lat temu do nocnej narady w Katarze w sprawie podziału pieniędzy, gdy do rozegrania był jeszcze mecz z Francją.
Czytaj więcej
Zwolennicy koalicji rządzącej poszukują powodów do zadowolenia i oczekują sukcesów naszego kraju. Dlatego skłonni są pozytywnie oceniać selekcjonera.
Pomimo to opinia publiczna w sprawie zwolnienia Michniewicza jest podzielona, co można wytłumaczyć chyba tylko tym, że ludzie są znieczuleni codzienną niegodziwością na szczytach polityki. Bombardowani przez media doniesieniami o korupcji i nepotyzmie potraktowali fakt, że selekcjoner w sprawie premii nie mówił prawdy (niestety, nie tylko on, także wielu piłkarzy z kapitanem reprezentacji Robertem Lewandowskim na czele), jako działania, które można wybaczyć.