Sejm przegłosował tzw. Lex Czarnek 2.0, a więc nowelizację ustawy o prawie oświatowym, której istotą jest utrudnienie działania w szkołach organizacji pozarządowych, co ukrywa się pod wzniosłymi hasłami zwiększenia wpływu rodziców na to, z czym ich pociechy mają kontakt w szkole. Idea to piękna i nader słuszna – gdyby nie to, że za jej realizacją mają stać kuratorzy, tacy jak słynna Barbara Nowak, która w przededniu Święta Wszystkich Świętych apelowała na Twitterze, by święci Kościoła katolickiego „oczyszczali polskie domy i ulice z ekologizmów i demoralizowania ludzi”.
„Wyrzućmy do kosza bzdury o klimacie, eksperymenty z płciami” – dodała. I już wiadomo, że „większy wpływ rodziców na szkołę” sprowadzać się będzie do tego, że będą mogli ewentualnie zgodzić się na to, by ich dzieci po godzinach walczyły z gender, LGBT i ekologami, bo o to, by nie poznały innej perspektywy, Barbara Nowak et consortes, umocnieni przepisami Lex Czarnek 2.0, już się czule zatroszczą. Nie można bowiem dopuścić, by – nie daj Boże – dzieci wyniosły ze szkoły przekonanie, iż świat jest złożony, a w przestrzeni publicznej istnieją różne poglądy, które warto znać, by wyrobić sobie własne zdanie. Toż to jakieś herezje!
Czytaj więcej
Wydaje się, że wojna w Ukrainie, ryzyko użycia broni atomowej przez Putina, kryzys energetyczny, wysoka inflacja, niedobory węgla to aż nadto problemów. Nic bardziej mylnego. Otóż do Sejmu ponownie wpłynął projekt ustawy zmieniającej prawo oświatowe - lex Czarnek 2.0.
Jeśli już jednak mówimy o wpływie rodziców na szkołę, to na przykład ja, jako ojciec dziecka w wieku szkolnym, bardziej niż grasujących po szkole krzewicieli „ekologizmów i demoralizowania ludzi” obawiam się tego, że mój syn nie pozna wszystkich meandrów matematyki czy biologii, ponieważ zabraknie kogoś, o kim Ministerstwo Edukacji i Nauki permanentnie zapomina – czyli nauczycieli. Ja wiem, że są sprawy ważne i ważniejsze, najpierw walka z ideologią gender, a dopiero potem nauka ułamków czy ortografii. Ale jednak wydaje mi się – choć to może dziś pogląd kontrowersyjny – że szkoła powinna przede wszystkim uczyć. A z tym jest krucho.
Mamy początek listopada, a w szkole mojego syna nie było tygodnia, by jakieś lekcje nie zostały odwołane, matematyka nie była zamieniona w plastykę, język polski w angielski, a historia w wychowanie fizyczne. Ba, na palcach jednej ręki mogę policzyć dni, gdy takich zamian nie było. O takich kwestiach, jak bardziej indywidualne podejście do uczniów, już nie wspomnę – jeżeli mój syn czegoś w szkole nie zrozumie, to albo wytłumaczymy mu to w domu, albo po prostu nie będzie tego rozumiał. Kto ma mu to bowiem wytłumaczyć w szkole, jeżeli można mówić o jej sukcesie w dniu, gdy skompletuje tylu nauczycieli, by nie odwoływano żadnej lekcji?