Najbardziej wypada współczuć Klemensowi Murańce, którego do tej pory los raczej nie głaskał. Jako dziesięciolatek skoczył na Wielkiej Krokwi 135,5 m i stał się zarówno maskotką, jak i nadzieją, a po Małyszu była to już pozycja znacząca. O Klimku mówiła sportowa Polska, były teksty w gazetach i telewizje w jego domu. Tym większe okazało się rozczarowanie, że Klimek z Zakopanego nie idzie szybko w ślady Adama z Wisły. Kilka lat później dowiedzieliśmy się, że ten chłopak jest prawie niewidomy i – jak nazwał to jeden z lekarzy – „skacze po śmierć".
Udało się go wyleczyć, wrócił do kadry (choć nie od razu) i miał prawo mieć jeszcze sportową nadzieję. To szczególny pech, że koronawirus dopadł właśnie jego, każdemu z kadrowiczów – może poza innym przybyszem z dalekiej podróży Andrzejem Stękałą – byłoby z tym łatwiej, bo swoje już wygrali, mają sławę, medale i pieniądze. Murańka startował jakby do nowego sportowego życia i trzeba mieć nadzieję, że koronawirus nie podetnie mu skrzydeł, które z takim trudem odzyskał.
W czasach małyszowych polsko-niemiecki konflikt zaczął się rzucaniem w Svena Hannavalda śnieżkami w Harrachovie i zakończył pojednaniem w Zakopanem. W styczniu pod Wielką Krokwią kibiców jeszcze zapewne nie będzie, ale gdyby byli i mieli nieodpartą wolę rzucania śnieżkami (do czego nie namawiam), to jedynym celem powinni być działacze Międzynarodowej Federacji Narciarskiej (FIS). Nie stworzyli oni przejrzystych reguł na czas koronawirusa, tylko wszystko oddali w ręce organizatorów i służb sanitarnych, a one reagują stosownie do swoich przepisów i trudno mieć o to pretensje. Padło na Polaków, mogło paść na innych i gdyby działo się to według zasad FIS, nikt nie podniósłby argumentu, że Niemcy eliminują najgroźniejszych rywali, nawet polscy internauci.
Wszystkim nam żal, że polskie orły tym razem nie polecą nad Alpami, ale nie warto do tego dorabiać spiskowych teorii, tych mamy dość przy okazji koronawirusa. Do zobaczenia 16 stycznia w Zakopanem, oby śniegiem zasypanym.