Ale wszystko wskazuje na to, że Recep Erdogan nie podpisał z Władimirem Putinem diabelskiego paktu. A niektórzy przewidywali, że przywódcy Turcji i Rosji połączą siły na rzecz niszczenia Zachodu, a przynajmniej Europy.
Było to istotne spotkanie, ale przede wszystkim dla gospodarki, energetyki i turystyki obu państw. Nie przeżywamy jednak geopolitycznego trzęsienia ziemi. Mamy najwyżej do czynienia z montowaniem rosyjsko-tureckiego sojuszu, lecz opartego na wątłych podstawach. Sądząc po wypowiedziach obu prezydentów z ostatnich dni, chodzi o jeden z trzech paktów.
Po pierwsze: sojusz zdecydowanych przeciwników zamachów stanu. Erdogan ma wielki żal do przyjaciół z NATO i UE, że nie dość stanowczo potępili nieudany pucz z 15 lipca i nie zachwycają się skalą czystek popuczowych. A Putin i szybko pospieszył z odpowiednim potępieniem, i czystki mu nie wadzą. No i zapewne nie chciałby puczu w Moskwie.
Po drugie: sojusz wielkich miłośników konstytucji. Obaj przywódcy zapewniają, że wszystko, co robią, jest po prostu realizacją jej postanowień. I nie rozumieją, skąd wątpliwości (niektórych) polityków Zachodu co do przestrzegania w ich krajach praworządności, praw człowieka, wolności słowa.
Po trzecie: sojusz oszukanych przez Zachód (dodajmy: Zachód pełen hipokryzji). Przecież Europa zwodzi Turcję przez pół wieku, a teraz chce ją ostatecznie porzucić w świecie niecywilizowanym za to, że Turcy zamierzają przywrócić karę śmierci. A jednocześnie coraz silniej wiąże się z USA, które karę tę stosują.