Piszą o niej w poetyce piosenki Kazika, że „jej (synów) szus jest lepszy niż innych szus", a ona dość mętnie tłumaczy, że jej synowie to zawodnicy, rygorów żadnych nie złamała, a jej imię i nazwisko na liście startowej to jakiś niezrozumiały przypadek. Słabe to oczywiście, zwłaszcza z perspektywy niedawnych kolegów ministrów, którzy nie tylko perorują o dyscyplinie społecznej, ale na dodatek są na pozór kompletnie nieczuli na wychodzące od najwierniejszego podhalańskiego elektoratu żądania, by stoki otworzyć. W tym sensie Jadwiga Emilewicz musi się wydawać czarną owcą. Psuje wizerunek rządzących, naraża się na gniew politycznych mocodawców. Tak, to prawda.
Ale jest i inna prawda. Emilewicz to zarazem tylko jedna z kilku milionów polskich matek, która – w trosce o zdrowie i pewnie jakąś normalność swoich dzieci – panicznie szuka luk w prawie, by dać im szansę odetchnąć świeżym powietrzem. Bo ileż da się siedzieć w domu, truć krakowskim czy warszawskim smogiem? Można ją więc – i pewnie wzbudziłoby to aplauz gawiedzi – w tym białym puchu za karę ukrzyżować. Ale można też, solidarnie z góralami i biznesem, domagać się rozluźniania – gdzie można – zbyt ostrych rygorów. Bo przecież trudno się pogodzić z taką wizją świata, że wszyscy są nieodpowiedzialnymi idiotami i pędzą na stoki, do klubów tenisowych czy na boiska, by się zarażać wirusem.
Naprawdę da się uprawiać sport bezpiecznie, ostrożnie i na własną odpowiedzialność. Z tej perspektywy wina Jadwigi Emilewicz nie jest aż tak straszna. Była wicepremier jawi się nie tylko jako dobra matka, ale wręcz bojowniczka o uwolnienie stoków. A może i polityczny jasnowidz? Bo jakoś nie chce mi się wierzyć, że rząd po samowolnym otwarciu przez górali narciarskich tras wyśle przeciw nim policję i czołgi. Byłoby to wbrew elementarnej kalkulacji politycznej partii prezesa Kaczyńskiego. Uderzyć we własny elektorat, to go stracić. Czego więc należy oczekiwać po góralskiej samowolce? Odpowiedź jest prosta: poluzowania rygorów. A poza tym, niech pierwszy rzuci kamieniem...