Mateusz Morawiecki, Matteo Salvini i Viktor Orbán rozmawiali w Budapeszcie o współpracy. Konkretnym jej efektem mogłoby być stworzenie wspólnej frakcji w Parlamencie Europejskim. Gdyby, jak chce tego PiS, Fidesz i Liga Północna dołączyły do Europejskich Konserwatystów i Reformatorów (EKR), powstałaby trzecia siła w PE – za chadecją i socjaldemokracją. Poza efektem demonstracji (i dodatkowych pieniędzy oraz posad dla wymienionych partii) nic politycznego z tego jednak nie musi wynikać.
PiS i jego europejska frakcja EKR były już trzecią siłą w PE w poprzedniej kadencji w latach 2014–2019. Żadnego wpływu na europejską agendę jednak nie wywarły. Bo liczy się przede wszystkim, kto ma swoich przedstawicieli w Radzie Europejskiej, czyli w gronie przywódców państw UE. Instytucje UE, wbrew temu o co się je nieraz oskarża, nie są oderwane od krajowych realiów politycznych. W Radzie Europejskiej byłoby w tym scenariuszu aliansu w Budapeszcie dwóch polityków z EKR (Morawiecki i Orbán), w Komisji Europejskiej dwóch komisarzy wskazanych przez nich (Janusz Wojciechowski i Olivér Várhelyi). Ich formalny sojusz nic nie zmieni, bo nawet będąc do tej pory w dwóch różnych grupach, premierzy Polski i Węgier działali razem na scenie europejskiej, czy to kontestując wspólną politykę migracyjną, czy wspierając się nawzajem w obronie łamania praworządności, czy wreszcie blokując unijny budżet i wszelkie zapisy o „gender" w unijnych dokumentach. Nawet jeśli do grupy dołączy Salvini, to wartości dodanej nie będzie – on przecież nie jest premierem Włoch.
Tego, że przynależność nawet do trzeciej grupy w PE nie ma pierwszorzędnego znaczenia, pośrednio zresztą przez lata dowodził sam Orbán, który teraz organizuje spotkanie w Budapeszcie. Trzymał się kurczowo Europejskiej Partii Ludowej (EPL) do momentu, w którym wiadomo było, że Fidesz zostanie pozbawiony wszelkich praw we frakcji EPL. Szczególnie jeśli taka grupa jest niespójna, a takie do tej pory były wszystkie prawicowe frakcje w PE. Partie należące do EKR niektóre sprawy łączą, inne dzielą, ale to nie ma znaczenia. Bo w grupie panuje pełna dowolność i delegacje narodowe głosują, jak chcą. Jeśli grupa bardziej się powiększy, to zróżnicowanie będzie jeszcze większe.
Zmiana w UE mogłaby nastąpić wtedy, gdyby tej demonstracji siły w PE towarzyszyły realne zmiany polityczne w państwach członkowskich. Gdyby Salvini został premierem Włoch czy gdyby Marine Le Pen wygrała wybory prezydenckie we Francji. To nie jest wykluczone. Ale jest mało prawdopodobne, żeby na decyzje wyborców w tych krajach miały wpływ jakiekolwiek alianse w Parlamencie Europejskim.