Przecież to największy projekt infrastrukturalny Europy, w który zaangażowane są koncerny z Rosji, Niemiec, Austrii, Holandii, Francji i Wielkiej Brytanii, dające zatrudnienie tysiącom ludzi. Główny z nich, Gazprom, wspiera kluby piłkarskie, łoży na kulturę, a nawet remontuje cerkwie. Projekt jest wzorcowo ekologiczny, powstaje w harmonii z Bałtykiem.
To jest wersja z plakatu, który być może wisi nad łóżkiem Gerharda Schrödera, byłego kanclerza Niemiec, a teraz najbardziej oddanego propagandysty NS2. Inni niemieccy politycy, zajmujący ważne stanowiska, kolportowali ulotki z prostym przekazem: to nie nasza (polityczna) sprawa, to sprawa biznesowa.
Aż miesiąc temu Angela Merkel rzekła: to jednak projekt polityczny. I postanowiła się politycznie dogadać w jego sprawie – z USA i Rosją. Rosjanie obiecaliby, że część rosyjskiego gazu docierałaby na Zachód poprzez Ukrainę, a w zamian Amerykanie przestaliby straszyć nałożeniem sankcji na firmy (w tym niemieckie) zaangażowane w projekt.
Nie przestaną, bo nie można zaufać obietnicom Rosji – oświadczyła przed spotkaniem na szczycie Merkel–Putin znana dotąd wąskiemu gronu Sandra Oudkirk. Słowa urzędniczki wyższego szczebla z Departamentu Stanu urosły do rangi wypowiedzi, która zagraża projektowi.
Pozostaje nam kibicować Ameryce. Nie dlatego, że tam rządzi Trump. Ale dlatego, że – i rządy Trumpa to obnażyły – Niemcy szybko się zniechęcili do USA i chcą wrócić do wielkich interesów z Rosją, bez względu na jej agresywną politykę, w której wykorzystuje również gazociągi.