Kiedy rzecznik Departamentu Stanu USA Ned Price powiedział, że bojkot zimowych igrzysk 2022 w Pekinie to temat, o którym warto porozmawiać z „naszymi sojusznikami i partnerami", powiało zimną wojną. Bojkot igrzysk 1980 w Moskwie i zemsta socbloku cztery lata później to najczarniejsze lata w powojennej historii olimpizmu. Konsekwencje ponieśli sportowcy, a żadna ze stron nie miała z tego politycznych korzyści.
Dlatego wydawało się, że do tej rzeki powrotu nie ma. I nie było, gdy Pekin organizował w 2008 roku igrzyska letnie, a putinowska Rosja zimowe w 2014, choć w obu przypadkach pretekstów do bojkotu nie brakowało. Jego przeciwnicy argumentowali, że lepiej pojechać i dać głos, niż bojkotować, jednak ani w sprawie represji w Tybecie, ani rządów bezprawia w Rosji nikt się nie odezwał.
Dowiedz się więcej: Straszenie Pekinu przez Amerykę. Będzie bojkot?
Międzynarodowy Komitet Olimpijski wciąż straszy, że każda polityczna demonstracja podczas igrzysk będzie skutkować wykluczeniem, ale strażnicy olimpijskiej kasy nie mogą już spać spokojnie, bo letnie igrzyska w Tokio (politycznie niekonfrontacyjne) i zimowe w Pekinie będą pierwszymi po tym, jak świat przeorały akcje #MeToo i Black Lives Matter. Trudno sobie wyobrazić, że zaangażowany politycznie sportowiec położy uszy po sobie, bo tak chce szef MKOl.
To już nie te czasy i po raz pierwszy argument „pojedziemy i zademonstrujemy" nie brzmi jak wymówka.