W tempie „pole, pole” na Dach Afryki

Piątego dnia wspinaczki staję na Kilimandżaro. Przekonuję się, że jest tam dosyć tłoczno. Amerykanie, Francuzi, Niemcy, Japończycy. Słyszę nawet rozmowę po rosyjsku

Publikacja: 05.06.2009 05:30

Być może już za 20 lat śnieg zniknie z pejzażu Kilimandżaro

Być może już za 20 lat śnieg zniknie z pejzażu Kilimandżaro

Foto: AFP

Red

To był prawdziwie królewski prezent urodzinowy. W 1886 roku królowa Wiktoria podarowała swojemu wnukowi, późniejszemu niemieckiemu cesarzowi Wilhelmowi II, Kilimandżaro. Najwyższy szczyt Afryki, samotnie górujący nad okolicznymi równinami.

[srodtytul]Machame Gate, 1490 m n.p.m.[/srodtytul]

Napis „Machame Gate” na okazałej bramie prowadzącej do Parku Narodowego Kilimandżaro nie pozostawia wątpliwości – przygoda właśnie się rozpoczyna! Ale przecież w Afryce wszystko ma swój własny, leniwy rytm. Dobre trzy godziny schodzą na oczekiwaniu, aż nasi przewodnicy załatwią niezbędne formalności, a tragarze rozdzielą między sobą dobytek wyprawy. Zgodnie z parkowymi przepisami każdy z tragarzy może nieść nie więcej niż 25 kg ładunku, który jest teraz skrupulatnie ważony.

Tym sposobem naszej dziewięcioosobowej ekipie towarzyszyć będzie dwudziestoczteroosobowy sztab tragarzy dźwigających – najczęściej na głowach – najrozmaitsze sprzęty: od stołów i krzeseł po tekturowe palety z jajkami. Do obowiązków tragarzy będzie także należało rozbijanie namiotów i wykonywanie prostych prac obozowych, ale przygotowywaniem posiłków zajmie się dodatkowo zatrudniony kucharz. Nad całością wyprawy będzie czuwał przewodnik z dwoma pomocnikami rekrutującymi się spośród tragarzy.

Kilimandżaro to masyw – 80 km długości i 40 km szerokości – obejmujący trzy wierzchołki: Shirę (3962 m n.p.m.) na zachodzie, centralnie położone najwyższe Kibo (5895 m n.p.m.) oraz Mawenzi (5149 m n.p.m.) na wschodzie. Na najwyższy szczyt prowadzi sześć tras turystycznych: Marangu, Machame, Umbwe, Londorosi (zwana też Shira), Rongai (od strony kenijskiej) oraz Mweka, przy czym ta ostatnia jest właściwie wyłącznie drogą zejściową. Największą popularnością wśród zachodnich turystów cieszy się Marangu nazywana ironicznie coca-cola route. Szlak ten ma opinię najłatwiejszego i najbardziej „ucywilizowanego” (czytaj: zaśmieconego i zatłoczonego). Chyba nie jest mi żal, że nie będę miała okazji przekonać się o tym osobiście. My podążymy szlakiem Machame – również niezbyt trudnym, ale za to znacznie dłuższym i zachwalanym w przewodnikach jako oferujący niesamowite widoki. Będziemy trawersować południowe stoki Kibo, przez które wiodą też drogi wspinaczkowe, z najsłynniejszą i najtrudniejszą „Breach wprost”, którą w 1978 roku pokonał Reinhold Messner, późniejszy pierwszy zdobywca Korony Himalajów.

Wreszcie wyruszamy. Łagodnie wznosząca się szeroka ścieżka prowadzi w zieloną czeluść tropikalnego lasu. Nad naszymi głowami zamyka się sklepienie z konarów olbrzymich drzew, z których zwiesza się gąszcz pnączy i epifitycznych paproci. Ale las równikowy to nie tylko skala makro. W zachwyt wprawiają mnie maleńkie jaskrawoczerwone kwiatuszki występującego tylko w rejonie Kilimandżaro gatunku niecierpka, od ich kształtu zwanego potocznie trąbą słoniową.

Zaczyna siąpić deszcz. Ale jest tak gorąco, że jego krople wyparowują, nim zdążą dotknąć ziemi. Robi się nieznośnie parno. Czujemy się jak w gigantycznej szklarni.

[srodtytul]Machame Camp, 2980 m n.p.m.[/srodtytul]

Po czterech – pięciu godzinach marszu las pozostaje w dole. Ustępuje miejsca rachitycznym drzewkom porośniętym szarawymi brodami mchu. Z wieczornych mgieł wyłania się wreszcie ośnieżony wierzchołek góry.

Tragarze przygotowują obozowisko. Za chwilę rozpocznie się obrządek kolacji ze specjalnym namiotem-jadalnią, kraciastym obrusem i plastikowymi talerzami w kwiatki.

O poranku tragarze serwują każdemu kubek kawy do namiotu, a potem przynoszą miskę ciepłej wody do mycia. Dzień rozpoczyna się dosyć ślamazarnie, bo czeka nas tylko krótki, pięciogodzinny, odcinek do kolejnego obozu na Shira Plateau. Dzięki temu organizm powoli przyzwyczai się do wysokości.

Zmieniam sandały na trekkingowe buty, bo ścieżka staje się kamienista i stroma. Praży ostre słońce, w końcu tylko 300 km dzieli nas od równika. Ale w dole nad ciemną zielenią lasu zalega gruby wał chmur. Ponad nimi majaczy wierzchołek Mt. Meru (4566 m n.p.m.), drugiego co do wysokości masywu górskiego Tanzanii. Z okolicznych skał obserwują nas bacznie czarne kruki o nieskazitelnie białych szyjach.

Chmury szybko się podnoszą. Tonące w gęstej mgle, dziwacznie powyginane gałęzie sprawiają wrażenie bajkowych zjaw. Wszystko wydaje się nierzeczywiste.

[srodtytul]Shira Plateau, 3840 m n.p.m.[/srodtytul]

Nad Shira Plateau znów świeci słońce. Srebrzą się w nim łąki nieśmiertelników. Nazajutrz opuszczam to miejsce rozczarowana – nie doczekałam się na wizytę słoni, które według przewodnikowych opisów często to miejsce odwiedzają. W dodatku chyba nie czuję się najlepiej po śniadaniu złożonym z parówek i omletu.

Odcinek, który mamy tego dnia do pokonania, należy do najbardziej wyczerpujących na całej trasie. Krajobraz południowych stoków Kibo staje się coraz bardziej surowy – roślinność ogranicza się do kępek wypalonych słońcem traw. Niezbyt długo cieszymy się dobrą pogodą. Zaczyna padać drobny, gęsty śnieg. Robi się zimno. Z ulgą skrywamy się w przytulnym wnętrzu namiotu-jadalni pospiesznie rozstawionego przez tragarzy. Niestety, to tylko przerwa na lunch, półmetek drogi. Przed nami jeszcze podejście na przełęcz i drobna nagroda – wspinaczka na skalną basztę Lava Tower (4630 m n.p.m.). Byłaby to czysta przyjemność, gdyby nie walące z nieba krupy śniegu i niemal zerowa widoczność.

[srodtytul]Barranco Camp, 3950 m n.p.m.[/srodtytul]

Po ośmiu godzinach marszu jesteśmy prawie na tej samej wysokości, z której wyruszyliśmy rano. Ale taka była idea – organizm musi się zaaklimatyzować, według starej zasady: „wspinaj się wysoko, śpij nisko”. Zaletą Machame Route jest właśnie możliwość dobrego zaaklimatyzowania się, nim zaatakujemy szczyt.

W Barranco Camp wreszcie można poczuć się jak na prawdziwej wysokogórskiej wyprawie. Wprost nad obozem wznosi się połyskująca plamami lodowców południowa ściana Kibo. Aż dziwne, że zamiast kosodrzewiny rosną wokół starce. Rośliny te, choć należą do tej samej rodziny co nasze astry i mlecze, dorastają do kilku metrów wysokości, rozgałęziają się na kształt drzew i tworzą gęste zarośla.

Następny dzień rozpoczyna się stromym podejściem skalistą ścianą Barranco. Z podziwem patrzę, jak nasi tragarze balansują na wąskiej ścieżce, niosąc na głowach nieporęczne ładunki. Na lunch zatrzymujemy się w Karranga Camp (3970 m n.p.m.). Krajobraz powyżej tego obozu przypomina księżycowy – ścieżka kluczy wśród zerodowanej magmowej skały niepozostawiającej wątpliwości co do wulkanicznego pochodzenia masywu. W końcu wysokość zaczyna wszystkim dawać się we znaki. Oddychamy z coraz większym trudem. Niektórzy skarżą się na ból głowy. Przewodnicy już nie muszą napominać nas słynnym: „pole, pole”, „wolniej, wolniej”. Sami zwalniamy kroku.

[srodtytul]Barrafu Camp, 4550 m n.p.m.[/srodtytul]

Do Barrafu Camp docieramy o zmierzchu. W ostatniej chwili, by podziwiać widok skalnych igieł Mawenzi na tle wieczornego nieba. Barrafu Camp jest ostatnim obozem na trasie, stąd droga wiedzie już prosto na szczyt Kibo. Zostało ledwie kilka godzin na drzemkę, jeśli bowiem chcemy powitać świt na Dachu Afryki, musimy wyruszyć około pierwszej w nocy.

Gwiazdy nieśmiało mrugają zza gęstych chmur, gdy rozpoczynamy wędrówkę. Gdzieś w oddali błyskają słabe światełka latarek tych, którzy wyszli przed nami. Jest przenikliwie zimno. Lodowaty wiatr wieje prosto w twarz. Zatrzymujemy się co parę kroków, by dać odpocząć tym w grupie, którzy nie są dziś w najlepszej formie. Nie mamy zbyt dobrego tempa.

Upragnione pierwsze promienie słońca zastają nas jeszcze przed Stella Point (5756 m n.p.m.). Zaczynamy czuć presję czasu. Z determinacją brodzimy w stromym piargu, wzniecając tumany rdzawego pyłu. Kilku towarzyszących nam tragarzy stara się pomagać pozostającym w tyle, zachęcając ich do wysiłku, a w wyjątkowej sytuacji po prostu biorąc pod pachy i wprowadzając pod górę. W ciągu tych kilku dni wspólnego marszu zdążyliśmy już się zaprzyjaźnić z ludźmi z naszej eskorty. Bez ich wsparcia zdobywanie góry byłoby nieporównanie trudniejsze.

[srodtytul]Uhuru Peak, 5895 m n.p.m.[/srodtytul]

Przedziwne wrażenie – pierwsza rzecz, którą widzę po zakończeniu stromego podejścia, to gigantyczny lej, jak po bombie. W środku góry zionie ponaddwukilometrowej średnicy krater. Kibo to przecież wygasły wulkan. Wystarczy już tylko półgodzinny spacer jego obrzeżem i jestem najwyżej, jak tylko w Afryce być można – na Uhuru Peak (5895 m n.p.m.), o czym zresztą informuje umieszczona na szczycie tablica. Na wierzchołku jest dosyć tłoczno, nic dziwnego, rocznie wchodzi na Uhuru około 20 tysięcy osób, mniej więcej drugie tyle podejmuje próbę zdobycia góry, ale nie dochodzi na szczyt, i bardzo międzynarodowo. Przeważają Amerykanie, ale są też Francuzi, Niemcy i Japończycy. Słyszę nawet rozmowę prowadzoną po rosyjsku.

Historycznie rzecz ujmując, pierwszymi zdobywcami Kibo, w 1889 roku, byli Niemiec Hans Meyer i Szwajcar Ludwig Purtscheller, którzy najwyższy punkt góry nazwali Kaiser Wilhelm Spitze. Współczesna nazwa Uhuru (w języku suahili „wolność”) została nadana po uzyskaniu niepodległości przez Tanzanię w latach 60. XX wieku.

Błękitnawe lodowce poniżej Uhuru Peak są piękne, ale takie maleńkie! Przypominają lodowe kry dryfujące po morzu kamieni. Odkąd pierwszy raz, w 1912 roku, zmierzono powierzchnię lodowców na stokach Kibo, zmniejszyła się ona o 80 procent. Najbardziej pesymistyczne prognozy zakładają, że za 20 lat lodowe pola znikną z krajobrazu Kilimandżaro.

[ramka][b]Informacje praktyczne[/b]

[b]Transport.[/b] Najbliższe lotnisko (Kilimanjaro International Airport) znajduje się w Moshi. Ma ono jednak opinię wyjątkowo drogiego, zatem większość turystów lata do kenijskiego Nairobi (np. Virgin Atlantic z Londynu, ok. 500 dol. w obie strony), a stamtąd jedzie kursowym autobusem do Arushy (siedem – osiem godzin, ok. 10 dol.) – głównego ośrodka turystycznego północnej Tanzanii, bazy wypadowej zarówno na Kilimandżaro, jak i na safari w Serengeti, Ngorongoro czy Lake Manyara.

Wizy są wymagane przy wjeździe zarówno do Kenii, jak i do Tanzanii. Obie kosztują po 50 dol.

Większe wydatki najczęściej pokrywa się w dolarach (ważne: rok emisji musi być późniejszy niż 2000, starsze banknoty zazwyczaj nie są przyjmowane), na drobniejsze warto wyposażyć się w szylingi tanzańskie (1 dol. to 1200 szylingów). Punkty wymiany walut znajdują się we wszystkich częściej odwiedzanych przez turystów miastach.

Wprawdzie szczepienia nie są obowiązkowe, ale warto zaszczepić się na WZW A i B, tężec, błonicę, polio i żółtą febrę, a także rozważyć przyjmowanie leków przeciwmalarycznych (w wyższych partiach góry zagrożenie malarią praktycznie nie występuje, ale jest realne, np. podczas safari).

Parkowe przepisy nakładają wymóg zatrudnienia licencjonowanego przewodnika. Trzeba więc zdać się na pośrednictwo miejscowej agencji turystycznej (sprawdzona firma to np. Tanzannature Tours & Safaris Ltd.; [link=http://www.tanzannaturetours.com]www.tanzannaturetours.com[/link]). Można też od razu skorzystać z usług rodzimego organizatora wypraw na Kilimandżaro (godne polecenia jest np. Kilimanjaro; [link=http://www.kilimanjaro.com.pl]www.kilimanjaro.com.pl[/link]).

Wyprawa na Kilimandżaro, nawet w wariancie ekonomicznym, jest kosztownym przedsięwzięciem. Decydują o tym przede wszystkim bardzo wysokie opłaty parkowe dla osób z obywatelstwem innym niż tanzańskie – 60 dol. za dzień, 50 dol. za dzień za kemping i 20 dol. jednorazowej opłaty za ewentualną akcję ratunkową. Do tego należy doliczyć: wynagrodzenie przewodnika – 10 dol. oraz zwyczajowe napiwki dla przewodnika (50 dol.) i każdego z tragarzy (15 dol.). Dzień pobytu w Parku Narodowym Kilimandżaro kosztuje więc 150 – 200 dol. Nie wypada też oszczędzać na dodatkowych napiwkach dla tragarzy. (Tu wyleciał jakiś drobny kawałek, który przekleiłam do „tekstu przygodowego”).

Teoretycznie na Kili można wchodzić przez cały rok, ale lepiej unikać pór deszczowych (listopad i marzec – kwiecień). Nawet w szczycie sezonu (czerwiec – październik oraz koniec grudnia – luty) pogoda bywa bardzo nieprzewidywalna.

W wariancie turystycznym góra nie przedstawia żadnych trudności technicznych, nie jest więc potrzebny specjalistyczny sprzęt. Wystarczą kijki teleskopowe i dobre buty trekkingowe. Konieczny jest ciepły śpiwór (teoretycznie można wypożyczyć na miejscu); pozostały sprzęt biwakowy zapewnia organizator wyprawy.

Czytaj więcej: [link=http://www.tanzaniaparks.com/kili.html]www.tanzaniaparks.com/kili.html[/link][/ramka]

To był prawdziwie królewski prezent urodzinowy. W 1886 roku królowa Wiktoria podarowała swojemu wnukowi, późniejszemu niemieckiemu cesarzowi Wilhelmowi II, Kilimandżaro. Najwyższy szczyt Afryki, samotnie górujący nad okolicznymi równinami.

[srodtytul]Machame Gate, 1490 m n.p.m.[/srodtytul]

Pozostało 98% artykułu
Czym jeździć
Technologia, której nie zobaczysz. Ale możesz ją poczuć
Tu i Teraz
Skoda Kodiaq - nowy wymiar przestrzeni
Ekonomia
Grupa Econ i EkoParter Recykling - niekwestionowani liderzy branży zrównoważonego zarządzania odpadami w Lubinie
Ekonomia
Dbamy o bezpieczeństwo przez cały czas życia produktu
Ekonomia
Zlatan Ibrahimović w XTB
Ekonomia
Nowe funkcje w aplikacji mobilnej mZUS