Czwartek, 15 maja, zapowiadał się na ważny dzień, historyczny. Mógłby być zilustrowany zdjęciem Zełenskiego, Putina, Trumpa i Erdogana wykonanym w Stambule. Ale prawdopodobieństwo spotkania w tureckiej metropolii w takim składzie malało z godziny na godzinę.
Choć czterech przywódców znajdowało się całkiem blisko Stambułu, nawet amerykański prezydent nie musiałby dolatywać z drugiej strony Atlantyku - był nad Zatoką Perską. A prezydenci Turcji i Ukrainy z Ankary mieli niecałą godzinę lotu.
Głównym powodem tego, że nie możemy się doczekać historycznego przełomu, jest fakt, że rosyjski dyktator gra w tę grę, co zawsze, a inni mu na to pozwalają. Putin chce rozmawiać o tym, co nazywa likwidacją „pierwotnych przyczyn konfliktu”. Czyli o podporządkowaniu sobie Ukrainy, której część zamierza przejąć na zawsze, a z reszty uczynić twór niemal bezbronny, niesuwerenny, pozbawiony możliwości wejścia do NATO.
Zachód nigdy nie zagroził sankcjami, których Putin już nie mógłby wytrzymać
Przez przeszło trzy lata wojny, którą wytoczył Ukrainie, nie poczuł się zmuszony do porzucenia tego planu, podbija po kawałeczku ukraińskie terytorium i rozpędza rosyjski przemysł zbrojeniowy.
I nadal nie czuje. Także dlatego, że Zachód wbrew szumnym zapowiedziom sprzed kilku dni nie zagroził mu sankcjami, których Putin już nie mógłby wytrzymać.