Gideon Rachman, główny komentator spraw zagranicznych w „Financial Times”, porównuje obecny konflikt w Strefie Gazy z początkami pierwszej wojny światowej: w 1914 roku nikt nie chciał, aby po zabójstwie w Sarajewie arcyksięcia Ferdynanda sytuacja wymknęła się spod kontroli, a jednak właśnie do tego doszło.
W tamtym czasie w znacznym stopniu zdecydowały o tym procedury, jakie obowiązywały siły zbrojne poszczególnych państw: były one zobowiązane do konkretnej reakcji na posunięcie potencjalnego przeciwnika. Nie zdołano tego zatrzymać. Podejmując decyzję o interwencji w Strefie Gazy, Izrael dziś także jest w takiej pętli. Skoro już rozpoczął walkę z terrorystami z Hamasu, nie bardzo wiadomo, kiedy i jak miałby ją zakończyć. Nie wiemy także, jak długo z reakcją będzie się powstrzymywał Hezbollah wspierany przez Iran. A swoje interesy w regionie mają także Rosja, Turcja, Egipt i inne państwa arabskie. Nie wiemy też, jak długo państwa zachodnie, które wspierają Izrael, będą tolerować coraz większą liczbę palestyńskich ofiar.
Czytaj więcej
Rodziny i przyjaciele uprowadzonych przez Hamas wyrażają niezadowolenie z działań rządu izraelskiego na rzecz ich uwolnienia.
Aby zapobiec rozlaniu się wojny na cały Bliski Wschód, Joe Biden, Emmanuel Macron czy Rishi Sunak coraz mocniej domagają się od Izraela zobowiązania, że po zakończeniu tego konfliktu powstanie odrębne państwo palestyńskie.
To byłoby pożądane! Polska także opowiada się za rozwiązaniem dwupaństwowym. Gdy byłem szefem naszej dyplomacji, Beniamin Netanjahu naciskał na Polskę, aby poszła śladami Stanów Zjednoczonych i otworzyła przedstawicielstwo dyplomatyczne w Jerozolimie. Swoje przedstawicielstwa, choć nie na poziomie ambasady, otworzyli Węgrzy, Czesi i Słowacy. My jednak staliśmy na gruncie rezolucji ONZ, która mówi, że Jerozolima ma być stolicą dwóch państw, nie jednego.