Przypomniałam sobie pobyt w Betlejem w 2002 r., kiedy zostałam zaproszona na dyskusję przez radę miejską o tym, co robić, a właściwie co inni robią, w zonach konfliktu. Miasto było opustoszałe, wszystkie sklepiki były zamknięte, nawet przed wejściem do bazyliki Narodzenia Pańskiego nie było turystów. Nic dziwnego, skoro było to w połowie tak zwanej drugiej intifady, kilka miesięcy po trwającym 40 dni oblężeniu bazyliki, w której terroryści Palestyńscy schronili się przed wojskami Izraela, porywając przy tym zakładników. Było to też niedługo po tym, gdy rakiety izraelskie mocno uszkodziły Mukata'a – rezydencję Jasera Arafata w Ramallah.
Mimo stanu wojennego dojechałyśmy do Ramallah – stolicy Autonomii Palestyńskiej – i mogłam zobaczyć rozbite budynki oraz rozwalone luksusowe samochody, z których podśmiewali się stojący obok nas Palestyńczycy. Popularność Arafata zniżkowała wówczas i podniosła się dopiero po kolejnych atakach Izraela na Mukata'a. Drugi raz muszę się przyznać w tym felietonie do czegoś wstydliwego. Zapamiętałam wyjazd do Ramallah przede wszystkim z powodów, że tak powiem, gastronomicznych. Zatrzymaliśmy się w prostej restauracji – wśród nas był pewien palestyński działacz organizacji pozarządowej, który – jak to często z nimi bywa – niedługo potem został ważnym ministrem. Zamówiliśmy zakąski i wtedy zaczęła się strzelanina, wszyscy więc daliśmy nurka pod stół. Kiedy wynurzyliśmy się na powierzchnię, zaczęliśmy jeść i po kilku kęsach powiedziałam, że to, co jem, nie przypomina humusu. Oczywiście, powiedział kelner, to nie jest humus, tylko móżdżek. Byłam po tym doświadczeniu chora przez kilka dni. Krwiste mięso i móżdżek – tam przebiega moja czerwona linia.
A propos, bardzo polecam ostatni film z Tomem Hanksem „Cóż za piękny dzień". Bohater tego filmu Fred Rogers, telewizyjna postać, która wychowała całe pokolenie dzieci przed pojawieniem się gier komputerowych, mówi: „Jestem wegetarianinem, bo nie chcę jeść niczego, co ma matkę".
Wracając do Betlejem, chociaż miasto miało już tylko około 20 procent ludności chrześcijańskiej, w radzie miejskiej stanowiła ona większość. Kiedyś stanowiła w mieście prawie 80 procent. Oczywiście terminologia jest mocno poplątana. Mądrość powszechna zakłada często, że terminy Arab, muzułmanin, Palestyńczyk są tożsame, a co najmniej wymienne. W polszczyźnie termin „Arab chrześcijanin" brzmi jak oksymoron, a i Wikipedia, chcąc uciec przed trudnościami, pisze, że Palestyńczycy to „potomkowie ludów, które mieszkały w Palestynie bez przerwy i którzy są dziś kulturowo i lingwistycznie Arabami". Ale Arabowie są definiowani przede wszystkim geograficznie, i ta sama Wikipedia w innym artykule podaje, że różne plemiona arabskie przyjmowały chrześcijaństwo i judaizm.