Dziś protesty są nie tylko nieporównanie mniej liczne, ale też stały się znacznie bardziej gwałtowne i radykalne. Pojawiły się nowe elementy: słynne już wwożenie działaczy Obywateli RP w bagażniku samochodu posłów opozycji na zamknięty teren Sejmu, wypisywane na murach i chodnikach wulgaryzmy i groźby pod adresem rządzących. Policja oskarża również protestujących o to, że jako pierwsi użyli gazu przeciw funkcjonariuszom. Z drugiej strony padają zarzuty wobec policji, że jest zbyt brutalna wobec protestujących.
Zgoda, wszelkie przejawy użycia siły przez przedstawicieli państwa, szczególnie jeśli ta siła jest niewspółmierna do zagrożenia, powinny zostać wyjaśnione, podobnie jak i pojawiające się sygnały o inwigilacji organizatorów protestów. Ale równocześnie mam wrażenie, że strona opozycyjna jest niezwykle wyrozumiała dla tych nowych łobuzersko-wandalistycznych form protestu. Gdy kilka dni temu w audycji w TOK FM zwróciłem na to uwagę, publicystka lewicowego tygodnika odparła z rozbrajającą szczerością, że trudno się dziwić, skoro ludzie czują się zdesperowani w obliczu tak bezwzględnej władzy. I podobnie jak w przypadku niedawnej dewastacji elewacji kościelnych budynków, ze strony lewicowo-liberalnej nie mogliśmy się doczekać nawet najdelikatniejszego skarcenia wandali. Za to wciąż słyszeliśmy, że biskupi są sami sobie winni, bo popierają obywatelski projekt ustawy zakazującej aborcji z powodów eugenicznych. A skoro tak, skoro de facto są wierni własnej religii – to nic dziwnego, że „dziewuchy" zaczęły wypisywać obelżywe hasła.
Narracja jest więc taka: skoro biskupi są tacy straszni, to w walce z nimi wszelkie metody są dozwolone. To samo dotyczy opozycji: nie czas martwić się radykalizmem i prymitywizacją antyrządowych protestów, w sytuacji gdy PiS konsekwentnie wprowadza swoje zmiany w Sądzie Najwyższym. Nie czas żałować róż, gdy płoną lasy.
Pytanie jednak, czy w ten sposób nie można sobie wytłumaczyć wszystkiego? Czy to nie jest sposób, w którym również rządzący tłumaczą sobie wszystko – no bo skoro muszą posprzątać po Platformie i zamknąć czasy postkomunizmu, to znaczy, że wolno im więcej. Każdy mógł to zobaczyć przy okazji kampanii nienawiści rozpętanej dzień przed powstaniem przeciwko Rafałowi Trzaskowskiemu z powodu spotu – niezbyt mądrego skądinąd – który nagrał w maju 2009 roku. Prorządowa propaganda nazwała go skandaliczną drwiną z powstania (no bo seans nienawiści rozpętano rzeczywiście tuż przed rocznicą powstania). I w ten sposób nienawidząca „Gazety Wyborczej" prawica urządziła Trzaskowskiemu lincz, który dobrze znamy z łamów „GW" z lat 90., gdy dokonywano publicznych egzekucji na politycznych przeciwnikach. I znów po prawej stronie nie znalazł się nikt, kto by powiedział, że są jakieś granice. Nie, przecież tamci zaczęli. A to, że przy okazji polowania na Trzaskowskiego przekroczono wszelkie granice przyzwoitości, to już trudno.
Tylko jeśli każde dziadostwo będziemy tak pięknie uzasadniać, obudzimy się pewnego dnia w świecie, który będzie piekłem wzajemnej nienawiści. Ktoś musi pierwszy powiedzieć: stop. Dość już wymówek, bo te mury rosną zdecydowanie zbyt wysoko. Czy ktoś potrafiłby zbudować tu jakiś pomost?