Zarobić chce każdy, prawnik także – wiadoma rzecz. Tak zatem jak przed rokiem po wejściu w życie przepisów RODO masowo objawili się nam eksperci od ochrony danych osobowych, tak teraz właściwie każda znana kancelaria – ale też wiele dotąd nierozpoznawalnych – oferuje się klientom jako najlepszy pomocnik w sporze z bankiem o unieważnienie kredytu przyznanego na nieuczciwych zasadach. Wygórowane żądania niektórych kancelarii, windujących stawki, wprawiają w zdumienie. Część klientów może się zniechęci, ale nie to jest największym problemem. Większy stanowi kwestia współmierności spodziewanego zarobku do nakładu pracy włożonego w sprawę.
Nie chodzi o zaglądanie prawnikowi do kieszeni i o jego relacje z klientem, lecz o skutek uboczny wyroku luksemburskiego Trybunału, który skrytykował nieuczciwe klauzule w umowach kredytowych. Trybunał mocno podkreślił, że trzeba chronić prawa konsumenta i że nie może on stać na straconej pozycji w sporze z bankiem.
Załóżmy więc, że sądy właściwie zinterpretują wyrok TSUE i polska linia orzecznicza też będzie prokonsumencka. Ale zanim to stwierdzimy, muszą zapaść wyroki pierwszej i drugiej instancji, będą zwroty do ponownego rozpoznania, skargi kasacyjne, a może nawet pytania prawne. Trzeba będzie też zapłacić za precyzyjne wyliczenie roszczenia. To kosztuje i pewnie trochę potrwa, a sprawa sprawie nierówna. Umowa w każdym banku jest nieco inna, banki różnicują też linię swej obrony przed sądami.
Nie twierdzę więc, że pełnomocnikowi frankowicza nie należy się honorarium liczone nawet w dziesiątkach tysięcy złotych. Pewnie będą i takie. Dobrze by jednak było, gdyby klient nie wydał na proces tego, co mógłby wygrać od banku. To nie jest dobra droga do sprawiedliwości, lecz prosty przepis, jak zamienić siekierkę na kijek.
Czytaj też: