Ale jak Polska powinna się bronić przed coraz ostrzejszymi zarzutami z zagranicy – jasne już nie jest. Domaganie się przeprosin od polityków albo sprostowań od mediów – a taką taktykę obrał nasz rząd – ma poważną wadę. Nie przekona nikogo do polskich racji.
Zacznijmy od Schulza. Szef Parlamentu Europejskiego zasugerował w niemieckim radiu publicznym, że w Polsce doszło do zamachu stanu czy czegoś go przypominającego. To brzmiałoby absurdalnie nawet w ustach publicysty, a cóż można powiedzieć, gdy wygłasza to polityk z najważniejszego państwa Unii Europejskiej zajmujący jedno z kluczowych stanowisk we Wspólnocie.
Zamachy stanu przeprowadza się siłą. Zazwyczaj dokonują tego wojskowi i osadzają w pałacu prezydenckim swojego kolegę. I dzieje się to w krajach, w których jeżeli nawet odbywają się wybory, to jedynie z nazwy. Takich jak Sudan czy Gambia. Dlaczego skojarzyły się Schulzowi z Polską? Nie chcę wnikać.
Jego słowa zaskoczyły nawet zajadłych przeciwników PiS na rodzimym podwórku.
To dobry znak, opozycja zaczyna doceniać, że Polacy sami sobie doskonale radzą z oceną tego, co się dzieje w ich kraju, i nie potrzebują pouczeń z zagranicy. Dyskusja odbywa się bez żadnych ograniczeń, wolność słowa w Polsce ma się lepiej niż w ojczyźnie szefa europarlamentu – Niemczech, gdzie debata o napływie setek tysięcy imigrantów jest przytłumiona filtrem poprawności politycznej i historycznej odpowiedzialności za zbrodnie na obcych.