Pikanterii sprawie dodaje fakt, że ustawa miałaby działać wstecz. Oznacza to tyle, że jeśli prokuratura wykaże, iż minister Jacek Sasin, przygotowując nieudane wybory prezydenckie, które miały się odbyć 10 maja, złamał prawo, to włos mu z głowy nie spadnie. Podobnie rzecz będzie się miała z urzędnikami resortu zdrowia, którzy w niejasnych okolicznościach kupowali maseczki i respiratory. Całkowita bezkarność.
Politycy Zjednoczonej Prawicy od miesięcy przekonują Polaków, że rząd działa w stanie wyższej konieczności, że niektóre decyzje podejmowane są pod ogromną presją społeczną i medialną. Polacy wiele razy słyszeli, że dla władz najważniejsze jest ich zdrowie. Stąd brały się m.in. pośpieszne zakupy sprzętu medycznego od mało wiarygodnych dostawców, bo na początku pandemii trzeba było o ten sprzęt po prostu walczyć. Ale czy to oznacza, że społeczeństwo ma przymykać oczy na ewidentne zaniedbania, na to, że część zakupów robiono po znajomości, że wydawano pieniądze podatników bez podstawy prawnej?
Stan wyższej konieczności nie zwalnia z racjonalnego myślenia. Nikogo. Gdyby zwalniał, to całe prawo powinniśmy powiesić na kołku.
Zwolnić lekarzy z odpowiedzialności za decyzje podjęte w czasie pandemii, przymknąć oko na działania nadgorliwych policjantów, nie karać tych, którzy w czasie koronawirusa znęcali się nad swoimi rodzinami etc. Ale prawa na kołku nie powiesiliśmy. Mamy zatem zrobić wyjątek dla tych, którzy są u władzy? Byłby to groźny precedens. Każda następna władza z łatwością mogłaby przywołać ten kazus, by uzasadnić swoje posunięcia i decyzje.
Pewnych zasad zmieniać po prostu nie można. Psucie prawa kiedyś może się zemścić.