Instrumentarium współczesnej polityki ma charakter uniwersalny. Nie ma żadnych powodów, by skuteczna w świecie technologia mikrotargetowania nad Wisłą się nie pojawiła. Tym bardziej że jest legalna. Chyba że... I tu wchodzimy w szczegóły. Mikrotargetowanie to wykorzystywanie danych uczestników ruchu w internecie do przekazywania specjalnie im dedykowanych komunikatów. Odbiorców nie traktuje się jako ogółu, ale dzieli na wąskie grupy, związane z miejscem zamieszkania, wykształceniem, statusem rodzinnym, preferencjami, a nawet ulubionym hobby. A potem kieruje się do tych grup taki przekaz, który ma być skuteczny. Do sympatyków kotów wysyła się np. zapewnienia, że należy głosować na pewnego wpływowego polityka, bo ten nie może być z gruntu złym człowiekiem, gdyż całkiem jak oni kocha mruczące sierściaki. Jeśli na dodatek przekaz wesprze się czułym zdjęciem z czworonogiem, pozyskanie głosu wyborcy można uznać niemal za pewne.

I dotąd wszystko jest całkiem w porządku. Problem zaczyna się wtedy, gdy dane, na podstawie których prowadzi się mikrotargetowanie, zostały pozyskane nielegalnie, np. wykradzione, i wykorzystuje się je bez wiedzy i woli ludzi, których dotyczą. Tak było z Cambridge Analytica, firmą, która użyła w celach innych niż naukowe danych uzyskanych od Facebooka. Szef giganta wielokrotnie się zarzekał, że wyrażając zgodę na współpracę z CA, nie miał świadomości, że dane zostaną wykorzystane inaczej, ale na jego koncern nałożono zarówno w Stanach Zjednoczonych, jak i w Wielkiej Brytanii gigantyczne kary za naruszenia prywatności użytkowników FB. Dlatego właśnie tam, gdyż były poważne podejrzenia, że działania CA oparte na danych z Facebooka istotnie wpłynęły na wynik amerykańskich wyborów prezydenckich w 2015 r. i referendum w sprawie brexitu.

Dowiedz się więcej: Kampania Andrzeja Dudy, NCBiR i miliony złotych

Polski skandal ma zupełnie inny charakter. Powszechnie wiadomo, że sztab Andrzeja Dudy w ostatnich wyborach zastosował mikrotargetowanie. Pragnę podkreślić: nie jest to zakazane! Niemniej w naszym przypadku zachodzi podejrzenie, że firma, która pracowała dla sztabu prezydenta, była nielegalnie zasilana publicznymi pieniędzmi z Narodowego Centrum Badań i Rozwoju. Śledztwo dziennikarskie pokazało strukturę spółek, przez które przechodziły pieniądze z grantów rozwojowych z NCBiR, by finalnie – być może – zasilić budżet wyborczy Andrzeja Dudy. Gdyby te informacje się potwierdziły, mielibyśmy do czynienia z nielegalnym finansowaniem kampanii dziś urzędującego prezydenta. Dlatego sprawę trzeba wyjaśnić do końca. Dla dobra publicznego.