– Nie poinformowano nas o zagrożeniu pożarem. Wyszedłem z hotelu, patrzę, a już w powietrzu unoszą się płonące strzępy. Spytałem na recepcji, co się dzieje, a pracownik powiedział: „Nic, nic, nic” - opowiadał w rozmowie z TVP Info mąż kobiety, która zginęła w pożarze w Grecji. - Mówię, że się pali. Cały hotel zaczął się palić. Kazano nam uciekać w ostatniej chwili - podkreślał.
Mężczyzna zaznacza także, że nie było zorganizowanej ewakuacji oraz, że pomoc przybyła dopiero po trzech godzinach, gdy pożar się już uspokoił.
Czytaj także: Grecja: Potężne pożary zagrażają Atenom
Mąż kobiety opowiadał również, że, gdy rozstawał się ze swoją żoną i synem, był pewny, że będą bezpieczni. Zasugerował im, aby odpłynęli łodzią z innymi turystami. - Żona z dzieckiem wsiadła do łodzi, ja nie zmieściłem się. Widziałem, jak odpływają. Byłem szczęśliwy, że się uratują - powiedział w rozmowie z TVP Info. Niestety, łódź zatonęła, a jego bliscy zginęli.
Sprawę próbował wyjaśnić Adam Górczewski, rzecznik Biura Podróży Grecos. Podkreślał, że w hotelu, w którym przebywała rodzina zaginionej kobieta, sytuacja była najtrudniejsza. – To był jedyny hotel, gdzie ogień podszedł pod sam budynek – tłumaczył. – Kiedy sytuacja uległa pogorszeniu i trzeba było ewakuować ludzi, pojawiła się policja morska i łodziami transportowano ludzi do sąsiedniej miejscowości Rafina, gdzie trafiali do autokarów. Między innymi tam też byli nasi rezydenci – dodał i zaznaczył, że rezydenci byli w kontakcie z klientami, którzy znajdowali się w zagrożonych rejonach.