Przez lata, kiedy wspominało się o zmianach klimatycznych, dawało to w Polsce świetny powód do żartów. O tym, że niedługo Bałtyk stanie się wymarzonym miejscem do letnich wakacji, a przy plażach wyrosną palmy. O tym, że polskie winnice znajdą się wkrótce w optymalnych warunkach klimatycznych, a nasze wino pobije smakiem francuskie. No i oczywiście o tym, że niedługo standardem stanie się u nas posiadanie przy domu basenu.
W salonach, przy winie, niewinnie sobie żartowano. Ale aktywiści górniczych związków zawodowych byli znacznie bardziej poważni. Na każde wspomnienie o konieczności ograniczenia emisji CO2 gotowi byli jechać do Warszawy i grozić obaleniem rządu. Niektórym rządom nie musieli zresztą wcale grozić – same ochoczo zgadzały się, że węgiel to narodowe bogactwo, że do kopalni należy dopłacać, że koniecznie trzeba zbudować wiele nowych elektrowni węglowych, że znienawidzone przez górników farmy wiatrowe najlepiej pozamykać albo tak docisnąć podatkami, żeby same się zamknęły.
Najwyższy czas zrozumieć, że żarty się skończyły. I że jeśli nie zaczniemy intensywnie dostosowywać się do zmian, czeka nas prawdziwa gospodarcza katastrofa. I to nawet jeśli okaże się (co wydaje się dość prawdopodobne), że akurat w Polsce zmiany klimatyczne nie będą aż tak groźne: ot, trochę powodzi na przemian z suszami, trochę tornad, sporo apokaliptycznych burz i zalane Żuławy. Bo efekty zmian klimatycznych dotkną nas, i to potężnie, nawet jeśli akurat u nas nie będą zabójcze.
Po pierwsze dlatego, że nie oznaczają one tylko ocieplenia, ale i zmianę cyrkulacji mas powietrza o nieznanych konsekwencjach. A to może spowodować gigantyczne straty gospodarcze na całym świecie, które oczywiście rykoszetem dotrą i do nas.
Po drugie dlatego, że do katastrofy u nas wystarczy katastrofa u naszych sąsiadów. Wygląda na to, że kontynentem najsilniej dotkniętym zmianami klimatycznymi będzie gwałtownie pustynniejąca Afryka. A to oznacza, że za 20–30 lat nie będziemy już mieli u bram Europy miliona uciekających przed wojną mieszkańców Bliskiego Wschodu, ale dziesiątki, a potem setki milionów Afrykanów uciekających przed śmiercią głodową.