W każdym razie najczęściej myślimy o nas samych dużo gorzej, niż inni w Europie myślą o nas. Kontemplowanie i celebrowanie prawdziwych i wydumanych porażek stanowi więc żelazny repertuar naszej zbiorowej świadomości, naszego patrzenia na samych siebie i otaczający nas świat.
Fakty nie mają dla nas większego znaczenia. W naszym obrazie nas samych nam się nigdy nie udaje. Udaje się tylko innym – np. zawsze udaje się Niemcom. Przeważnie też Francuzom, Anglikom czy Skandynawom. My nigdy nie potrafimy niczego zrobić, a jeśli nawet to zawsze zawdzięczamy to innym, nigdy sobie. Można było mieć nadzieję, że po trzech dekadach udanej transformacji ten syndrom zaniżonej przez historię samooceny zacznie u Polaków zanikać, że z czasem jednak być może nauczą się doceniać samych siebie i swoje osiągnięcia. Jednak ten odruch, by akceptować własną zbiorowość wyłącznie przez pryzmat porażek, okazał się wyjątkowo trwały.
Dzisiaj sprzyja temu bez wątpienia totalny charakter politycznego konfliktu w kraju, którego logika nakazuje, by ci, którzy przegrają wybory, od razu uznali, że nie mieszkają już u siebie. I tak, zgodnie z tym nastawieniem, przynajmniej od czasów słynnej budżetowej dziury ministra Bauca każda kolejna rządząca ekipa pozostawiała po sobie wyłącznie zgliszcza, z których nowa musi budować Polskę całkiem od nowa. Dlatego też skłonność do owego fatalizmu bardzo w ostatnich dwóch dekadach związała się u nas z bieżącymi partyjnymi preferencjami.
To nasze złe myślenie o nas samych, które nie ma nic wspólnego z pożyteczną skądinąd krytyczną samooceną, ma swoje głębokie historyczne korzenie. Być może jednak warto je zmieniać i dostosować do faktów. Istnieje bowiem prosta prawidłowość: jeśli my nie zaczniemy szanować samych siebie, inni także nie będą mieli do nas szacunku.
Autor jest profesorem Collegium Civitas