W Polsce jest pana dom?
Mieszkam w Ząbkowicach Śląskich i we Włoszech, ale nie mam domu w takim rozumieniu, o jaki pan pyta. Mieszkam tam, gdzie czuję się komfortowo, gdzie mam blisko góry i kolegów, z którymi się mogę wspinać. To są dla mnie piękne i idealne miejsca.
Co trudniej zdobyć – górę czy kobietę?
Nie da się porównać, bo zdobywają to dwie inne osoby. Górę – sportowiec, kobietę – człowiek. Nie traktowałem kobiet jako zdobyczy, nie miałem takiego celu w życiu, by spłodzić wiele dzieci. Nie rozpatruję tego w kategoriach sukcesu, który się planuje, a później realizuje. Mam ośmioro dzieci, najstarszy syn ma 21 lat, najmłodszy – dwa. Czuję się spełniony jako mężczyzna, ale to nie były zawody.
Zmroziła mnie pana wypowiedź, że dał pan dzieciom to, co najcenniejsze, czyli życie, ale teraz musi się pan zająć swoim, bo nie przeżyją go za pana.
Ale ja przecież mam potrzebę uczestniczenia w życiu moich dzieci. To najcenniejsze, co posiadam, utrzymywanie z nimi relacji to podstawa. Kiedy do mnie dzwonią, to nie liczy się nic innego, o wszystkim zapominam. Córka, która mieszka w Rosji, odkryła ostatnio połączenie wideo na WhatsAppie, syn do mnie bardzo często pisze. Kiedy przyjeżdżają do mnie do Włoch, albo ja odwiedzam dzieciaki w Rosji, to ich matka ma wolne. Idzie do restauracji, na miasto, a ja próbuję nadrabiać czas. Wszystko wtedy robimy razem.
Co w panu widzą kobiety?
Kiedy byłem w Kazachstanie, bez pieniędzy, bez domu, to liczyła się tylko miłość. Romantyzm. Później, kiedy zaczynało się konkretne życie, pieniędzy nadal brakowało, a mnie przez dziesięć miesięcy nie było w domu, to romantyzm się kończył, a żona uciekała do innego mężczyzny. Kończyła się rodzina.
Po co się pan tak wiele razy żenił?
Oficjalnie żeniłem się trzy razy, ale nieoficjalnie to były jeszcze takie dwa poważne związki. Żeniłem się dla kobiety – żeby było oficjalnie, fair, żeby czuła się bezpiecznie, żeby wiedziała, że zrobię wszystko dla rodziny. Ale nie udało mi się powtórzyć związku takiego, jaki stworzyli moi rodzice. Tam to było prawdziwe kochanie, rodzice są dla mnie przykładem prawdziwego związku, rodziny takiej jak z książek, modelowej. Zawsze się wspierali, zawsze byli razem.
Powiedział pan kiedyś: „Wiem o sobie wszystko. Jestem niedobrym człowiekiem". Naprawdę tak pan uważa?
Nie jestem dobry.
Dlaczego?
Podoba mi się to polskie „dlaczego". W takim pytaniu jest zawarta nadzieja i przyszłość – „dla", czyli po co, z jakiego powodu, co z tego wyniknie. Po rosyjsku byłoby „od czego", czyli grzebanie w przeszłości. Nie jestem dobry, bo jestem egoistą, to, co dla mnie ważne jest najważniejsze. Robiłem wszystko dla siebie, realizowałem swoje pasje. Byłem też wycofany, zamknięty, taki negatywny, nie nadawałem się do tworzenia poważnych relacji. Jestem też zazdrosny. Pan siedzi przy mnie taki przystojny, a ja się zastanawiam, dlaczego ja tak nie wyglądam. Widzę tych atletów, pięknych facetów, w których kochają się kobiety i budzi się we mnie złość, że nie jestem do nich podobny. Nie żebym nogę podkładał, szukał problemów, ale nie czuję się komfortowo. 20 lat temu było gorzej, ciągle próbuję się zmieniać, tak krok po kroku. Ale mam już 45 lat i nie sądzę, żeby było coraz łatwiej.
Wspominał pan rodziców. Oni egoistami nie byli.
Zrobili dla mnie wszystko, zmienili nawet miasto, żebym się wyleczył. Lekarze mówili, że nie dożyję 20. urodzin, trzeba było poszukać lepszego klimatu, dlatego wychowywałem się na Sachalinie. Tam było lepsze powietrze, tam mogłem normalnie oddychać i się rozwijać. Chodziłem z ojcem na polowania, łowiliśmy ryby, zaczęliśmy chodzić po górach. Tam rodziła się moja pasja, zacząłem realizować moje marzenia. Cztery tysiące metrów nad poziomem morza, później pięć tysięcy. Wszystko stopniowo.
Miał pan w głowie diagnozę lekarzy, kiedy zdobywał kolejne szczyty?
Młody byłem, a młodzi myślą inaczej. Sprawdzałem swoje możliwości fizyczne, a nie trafność opinii lekarskich. Kiedy czytałem książki, a bibliotekę mama w domu miała wielką, poszerzałem swoje horyzonty i chciałem coraz więcej. Mama otworzyła mi świat literatury. Po wejściu na najwyższą górę na Sachalinie, napisałem mały artykuł do lokalnej gazety i zobaczyłem, że swoimi przeżyciami mogę się dzielić. Później wspinałem się na Biełuchę, najwyższy szczyt Ałtaju. Miałem ze sobą gruby notes i w czasie podróży powrotnej pociągiem, a trwało to chyba cztery doby, cały zapełniłem notatkami. Okazało się, że moja pasja może być interesująca także dla innych – mamy, taty, kolegów, także dla obcych. Zrozumiałem, że to może być coś wartościowego.
We Władywostoku studiował pan aktorstwo. Nie korciło, żeby pójść tą drogą?
Byłem aktorem, ale to było udawanie, a ja wolę prawdziwe życie. Myślę zresztą, że byłem kiepski, bo zamiast perfekcyjnie udawać, starałem się być naturalny i wiele z życia codziennego przenosiłem na deski. Byłem za bardzo prawdziwy. Czym innym jest wyobraźnia, a czym innym działanie. Ja byłem i jestem człowiekiem czynu. Kiedy w obozie głównym pod K2 wiele osób wolało sobie pewne rzeczy wyobrażać, ja chciałem sprawdzić, jak to wyjdzie w rzeczywistości. Ale zostałem przy sztuce, bo tak traktuję też wspinanie. Na początku to była przygoda, ale później otworzyła mi oczy na świat i inne doznania, stając się najważniejszą w moim życiu. Jedne zawody, drugie, dokonać niemożliwego, realizować marzenia, ustalać inne drogi, zrobić coś, czego nie dokonał wcześniej nikt inny. Wtedy też jest się podziwianym i docenianym.
Ale żeby mieć na chleb, schodził pan czasami i z gór, i z teatralnych desek.
Kim ja nie byłem. Stróżowałem, malowałem ściany, byłem też menedżerem. Musiałem z czegoś żyć. Teraz nie mam problemu z pieniędzmi jak kiedyś, ale nie jestem zachłanny. Zarabiam na jedzenie i przyszłość moich dzieci. Skoro porównywałem zdobywanie szczytów do sztuki, to artysta, który jest syty, ma mniejsze szanse na powodzenie. We wspinaniu nie kończą się możliwości, nie da się zdobyć wszystkiego. Można wejść po niebezpiecznej grani, w złych warunkach atmosferycznych, zdobyć kolejną nagrodę.
Jest pan uzależniony od gór?
Może mi pan nie uwierzyć, ale kiedy nie będę miał ochoty już się wspinać, to przestanę i bez problemu skoncentruję się na czymś innym. Mogę być dziennikarzem, mogę pisać książki, wkrótce na polskim rynku pojawi się moja kolejna pozycja – „Absurd Everestu". Mogę też prowadzić treningi dla osób, które będą się do czegoś przygotowywać. Góry dają mi teraz emocje, których szukam, ale jak je znajdę, to skończę z karierą wspinacza górskiego. Ryzyko nie jest dla mnie niezbędne do życia, nie szukam go na siłę. Teraz jestem w Warszawie, w hotelu dużo pracuję na komputerze, a jak chcę się poruszać, to idę do siłowni.
Piotr Pustelnik powiedział mi, że kiedyś w góry chodziło się po ciszę. A teraz trudno ją znaleźć w kolejce na Everest.
Piotr to bardzo pozytywny człowiek, zawsze jako kierownik wyprawy robił wszystko, żeby zdobyć szczyt. Wiele się od niego nauczyłem. Ale ja w górach nie szukałem ciszy, nie było to dla mnie ważne. Realizować swoje ambicje mógłbym w tłumie, nawet na stadionie.
Komercyjne wyprawy nie zniszczą wyjątkowości gór?
E tam, przecież to też piękne. Komercyjne wyprawy są potrzebne dla publiczności. Pracuje pan w biurze, nie ma pan czasu na tak specjalistyczny trening, więc może mi pan zapłacić, a ja wszystko zorganizuję i wejdziemy na Mount Everest.
Ile musiałbym się przygotowywać?
Dwa, trzy lata. Trening musi być porządny, trochę górski, trochę techniczny. Trzeba byłoby wszystko zaplanować, umodelować pana w stronę wspinania górskiego.
Ile musiałbym zapłacić?
Organizacja wyprawy to jakieś 15 tysięcy euro, koszt treningu dodatkowe dziesięć. Oczywiście mógłby pan się przygotowywać sam, z internetu, ale to nie jest dobry pomysł. Znam takich, którzy byli przekonani o tym, że nie potrzebują pomocy, wyruszali na Everest, zawracali, a później opłacali drugi raz koszt wyprawy. Lepiej wszystko zorganizować porządnie od samego początku.
Pod koniec lutego brał pan udział w wejściu na Mont Blanc. Zginął człowiek.
Ale nie byłem kierownikiem, to nie było żadne szkolenie. To była zwyczajna akcja sportowa, z kolegami, beż żadnej relacji komercyjnej i odpowiedzialności. Szliśmy w sześciu, dla przyjemności i przygody. Podczas zejścia jeden z kolegów popełnił błąd i zginął.
Takie rzeczy długo zostają w głowie?
Nie da się szybko ich wymazać z pamięci. W nocy te obrazy wracają. Sześć lat temu na Evereście zginął mój przyjaciel Aleksiej Bołotow. Widziałem, jak lina skręciła się na kamieniach, jak spadł. To są takie emocje, które wchodzą do środka, ciągle czuję ból. Różnie się z tego uwalnia, czasami dobrze szybko pójść znowu w góry. Najlepszym lekarzem jest jednak czas. Rok, dwa i trochę przechodzi. Bywa jednak, że dla rodziny nie ma lekarza nigdy.
Musiał się pan nauczyć żyć blisko śmierci?
Nie myślę o niej. Jeśli już, to o tym, co mógłbym stracić. O tym, że nie mógłbym już pomagać dzieciom albo napisać kolejnej książki. Nie mam paraliżu, nerwów. Wojtek Kurtyka pisał o Dżemie – mrocznym, zagęszczonym w przestrzeni stworze. Nigdy go nie spotkałem. Staram się też szybko zdejmować odpowiedzialność z kolegów. Zawsze mówię przez radio, że u mnie „wsio normalno". Daję znać, że nie potrzebuję pomocy, że oni też na pewno dadzą radę.
Możliwości pana organizmu są większe od przeciętnego człowieka?
Moja kondycja nie jest wyjątkowa, jest normalna. Tyle że ja w życiu dużo trenowałem. Kiedy miałem 14, 15 lat, dużo czasu spędzałem w lesie, w górach, obcowałem z przyrodą. Szedłem 80–100 kilometrów w jedną stronę, następnego dnia wracałem. W młodości przygotowałem fizycznie swój organizm do dużego wysiłku, sformatowałem swoje ciało. Potrafiłem się poświęcić, robiąc codziennie małe kroki, by później stać mnie było na większe.
Mówił pan, że jest w stanie przygotować kogoś do wejścia na Everest. Dużo osób prosi pana także o trening mentalny?
Nie mogę nauczyć wszystkiego, jestem specjalistą od wspinania górskiego, a nie życiowym guru. Nie nauczę nikogo sensu życia, ale uważam, że wszystko trzeba robić odpowiedzialnie. Niezależnie od branży, w jakiej się pracuje, trzeba myśleć o wpływie, jaki można mieć na inne osoby. O tym, czy jak jakiś chłopak przeczyta moją książkę, to pójdzie w góry. I czy będzie na to przygotowany.
Kiedy wejdziecie na K2 zimą?
Piotrek Tomala mówił mi, że jest poważna propozycja od sponsora. Na początku chcę jednak wejść na Broad Peak, tak na przełomie grudnia i stycznia, to akurat będę dobrze zaaklimatyzowany.
W tym roku na K2 były dwie wyprawy i żadnej nie udało się wejść na szczyt. Znowu pogoda?
Teraz? Pogoda? W tym roku było pięknie, jeśli porównamy to z tym, jakie my zastaliśmy warunki rok temu. Wtedy padał śnieg, wiał silny wiatr. Teraz wiało jakieś 20–30 kilometrów na godzinę. Idealnie.
Czyli w tym roku byście weszli?
Tak.
rozmawiał Michał Kołodziejczyk, redaktor naczelny WP SportoweFakty
PLUS MINUS
Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:
prenumerata.rp.pl/plusminus
tel. 800 12 01 95