– Fakt, że w czasie PRL nikt nie próbował rozliczyć zbrodni popełnionych w czasie powstania warszawskiego, nie jest dziwny. Komunistom po prostu nie zależało na czczeniu pamięci powstania. Jednak za jedno z największych zaniedbań niepodległej Rzeczypospolitej uznać należy, że przez 18 lat nikt nie podjął tego tematu – mówi „Rz“ Jan Ołdakowski, dyrektor Muzeum Powstania Warszawskiego.
Pojawiła się jednak szansa, by osądzić zbrodniarzy wojennych. Muzeum ma listę esesmanów, którzy tłumili powstanie. Okazało się, że żyje co najmniej kilkunastu członków najbardziej zbrodniczej formacji II wojny światowej – osławionej brygady Dirlewangera. Zostanie ona przekazana śledczym z IPN. Zbrodnie, których dopuścili się dirlewangerowcy, nie podlegają przedawnieniu.
Na trop esesmanów trafiono przy okazji badań archiwalnych prowadzonych przez muzeum. Chciano zebrać świadectwa niemieckich żołnierzy, którzy walczyli przeciw warszawskim powstańcom. Ich danych szukano w Ludwigsburgu, Berlinie i Koblencji. Złożono też zapytanie do Czerwonego Krzyża.
Z Austrii otrzymano kartotekę zawierającą ok. stu kart z danymi esesmanów z brygady Dirlewangera. Pracownicy muzeum poprosili niemieckie wolontariuszki o sprawdzenie, czy te osoby żyją.
Dane z kartoteki zawierały adresy. Okazało się, że pod takimi adresami w niemieckiej internetowej książce telefonicznej nadal mieszkają byli esesmani. Wolontariuszkom udało się dodzwonić do kilkunastu z nich. – Miały duże opory, wiedziały, że nie będą rozmawiać z żołnierzami Wehrmachtu, ale ze zbrodniarzami z SS – mówi Hanna Nowak-Radziejowska z MPW.