Przez 17 miesięcy kampanii Trump lansował się jako obrońca spauperyzowanej klasy średniej przed bezwzględnym „establishmentem". Ale już po zwycięstwie najwyraźniej uznał, że czas zdjąć tę maskę.
Wywiadu dla największej audycji informacyjnej Ameryki, „60 Minutes" CBS, postanowił więc udzielić nie w studiach telewizyjnych, lecz we własnym apartamencie na szczycie Trump Tower przy V Avenue. W otoczeniu mieszaniny mebli w stylu Ludwika XIV, pozłacanych kolumienek, replik greckich starożytnych waz i obrazu Auguste'a Renoira. Tak jakby miał za chwilę objąć stanowisko prezydenta jednej z postsowieckich satrapii Azji Środkowej, a nie zostać przywódcą najpotężniejszej demokracji świata.
Ale Trump chyba nie do końca odnalazł się w nowej roli.
– Zrobiłem w życiu wiele wielkich rzeczy, ale nic aż tak wielkiego. To jest tak wielkie, tak ogromne. Zadziwiające – tłumaczył weterance dziennikarstwa Lesley Stahl, dlaczego w pierwszych chwilach po ogłoszeniu wyników wyborów zupełnie odebrało mu mowę.
W czasie kolejnych kilkudziesięciu minut wywiadu Trump całkowicie lub częściowo wycofał się z szeregu obietnic, które zapewniły mu zwycięstwo w wyborach. Na razie nie będzie więc mowy o powołaniu specjalnego prokuratora, który miałby „wsadzić Hillary Clinton do więzienia". Trump nie zamierza już także obalić systemu powszechnych ubezpieczeń zdrowotnych Obamacare, tylko go „zmodyfikować", zachowując najważniejsze zapisy, jak zakaz odmowy przez ubezpieczycieli udzielenia polisy osobom z przewlekłymi chorobami czy możliwość zabezpieczenia dzieci do 26. roku życia dzięki polisom rodzicom. Deportacja nielegalnych migrantów, owszem, nastąpi, ale nie obejmie już 11 mln Latynosów, jak do tej pory sądzono, tylko 2–3 mln, na których miałyby ciążyć zarzuty kryminalne. Skąd miliarder wziął tę liczbę, nie wiadomo.