Beata Szydło nie istniałaby politycznie, gdyby nie Jarosław Kaczyński. Ale Jarosław Kaczyński nie byłby dzisiaj najważniejszym w Polsce politykiem, gdyby Szydło, jako szefowa kampanii, nie pomogła wygrać wyborów prezydenckich Andrzejowi Dudzie i nie była twarzą wygranej elekcji parlamentarnej.
To ona, kierując umiarkowaną kampanią, zdecydowała o przyciągnięciu do PiS elektoratu centrowego, który dał partii większość w parlamencie. Jarosław Kaczyński i Antoni Macierewicz przyciągają tylko twardych zwolenników. To Szydło mówiła o Jarosławie Gowinie jako szefie MON, a później musiała się z tego wycofywać, ponieważ Kaczyński zmienił zdanie.
Politycy opozycji przekonywali, że prezes schował się za plecami kobiety i nie ponosi żadnych konsekwencji, zarazem o wszystkim decydując. Dodawali, że Szydło spotka podobny los jak Kazimierza Marcinkiewicza – po kilku miesiącach szefowania rządowi pójdzie w odstawkę.
Marnowanie najsilniejszej karty
Kąsanie przez opozycję nie robiłoby na nikim w obozie władzy większego wrażenia, gdyby Kaczyński w wywiadach nie narzekał na tempo prac rządu i nie nazywał gabinetu Szydło eksperymentem. Prezes zachowuje się jak typowy samiec alfa. Musi pokazać, kto rządzi, i upokorzyć tych, którym może się wydawać, że mają władzę. Szydło nie może być pewna dnia ani godziny, mimo że ogłaszała publicznie, iż umówiła się z prezesem na pełną kadencję.
Dzisiaj Beata Szydło mogłaby postawić Kaczyńskiego w niezręcznej sytuacji, mówiąc, że jeśli uważa się za osobę najbardziej decyzyjną, to sam powinien wziąć odpowiedzialność za rządzenie i zostać prezesem Rady Ministrów. Kaczyński tego nie zrobi, bo – mimo sympatii swojego elektoratu – plasuje się nisko w rankingach zaufania do polityków. Ponadto ciągła obecność na pierwszej linii frontu, podróże, podpisywanie dokumentów, to nie jest coś, co lubi najbardziej.