Rz: Zdzisław Beksiński, niedoceniany za życia, artysta poniewierany przez wielu polskich krytyków, za sprawą książki Magdaleny Grzebałkowskiej „Beksińscy portret podwójny", a teraz filmu Jana Matuszyńskiego „Ostatnia rodzina" przeżywa renesans popularności. Wśród tych, którzy jednak doceniali jego twórczość i mieli z nim kontakt, był z pewnością pan. Jak zaczęła się ta znajomość?
Norman Leto, artysta wizualny: Napisałem do niego w roku 1999, gdy po raz pierwszy zobaczyłem u kolegi album z jego pracami. To była jakaś starsza publikacja, chyba z wydawnictwa Arkady. Miałem 19 lat i zaczynałem interesować się technikami malarskimi, gdyż jak dotąd rysowałem wyłącznie ołówkiem. Nie mam w rodzinie żadnego artysty, a wówczas znałem więcej informatyków i grafików niż ludzi, którzy wiedzieliby, jak przygotować podobrazie. W Bochni, niedużym, trzydziestotysięcznym mieście, nikt nie był w stanie podpowiedzieć mi, jak przygotować płytę pilśniową, a na płótna nie było mnie stać. Beksiński malował bardzo szczegółowo, imponowało mi to jak diabli. Tak więc mój pierwszy list do niego dotyczył głównie malarskiej technologii, ja natomiast mogłem mu w zamian doradzić w sprawach grafiki komputerowej, którą on w tamtym czasie próbował pchnąć w stronę trzech wymiarów, bo nie przepadałem za tym, co robił w Photoshopie. Mieliśmy więc rodzaj dealu: pytanie za pytanie, żeby nie pisać zbyt długich listów. Rozwinęło się to w stałą korespondencję, w sposób naturalny poruszaliśmy i prywatne sprawy... Przepaść wiekowa między nami wynosiła pół wieku, ale jego poczucie humoru było podobnie czarne jak moje. Zanim internet stał się normą, rozmawialiśmy też przez telefon, w końcu przeszliśmy na e-maile. Tak było najszybciej.
A jak wyglądało pierwsze spotkanie?
W roku 2001 jechałem do niego do Warszawy w zasadzie już jak do kolegi. I tak wyglądała ta parodniowa wizyta – jak spotkanie dwóch kumpli: wspólne chodzenie do McDonalda, żadnego pijaństwa, bo ani jeden, ani drugi nie wytrzymywał normalnych dawek alkoholu, żadnych imprez... Obejrzeliśmy „Odyseję 2001" na VHS, rano był fast food, później gadanie przy sztaludze (bez praktyki), a wieczorem gadanie przy komputerze. Nie była to renesansowa relacja typu mistrz–uczeń, po prostu rozmowa kolegi z kolegą. Mógłby mieć dwadzieścia lat i niewiele poza liczbą w dowodzie by się zmieniło. Po powrocie do Bochni rzeczywiście udało mi się zrobić pierwsze obrazy na płycie. Na tym etapie było to naśladownictwo, pułapka, przed którą Beksiński mnie ostrzegał. Później kompletnie zmieniłem sposoby malowania i podobrazia, ale umiejętności techniczne, no i znajomość, pozostały.
Dobrze czuł się pan w jego warszawskim mieszkaniu? Ja się tam zawsze gubiłem.