Prawie codziennie wyciągała pani swego małżonka na spacery. Mieliście jakieś ulubione miejsca.
Najważniejszy był dla nas sam fakt podróży, tak jak w „Klubie Pickwicka" Dickensa. Poruszaliśmy się głównie w pobliżu Vence. Witold bardzo prosił mnie, bym zorganizowała dokładną mapę wojskową, który ułatwiłaby mu dotarcie do nieznanych, nieodkrytych jeszcze miejsc.
Ale jest też zdjęcie w pięknym pałacu, gdzie wyglądacie niemal jak para książęca?
(śmiech) Paczowski zrobił nam to zdjęcie w luksusowym hotelu na wzgórzach Vence, do którego czasem jeździliśmy. Po otrzymaniu nagrody literackiej Witold Gombrowicz postanowił rozsyłać je wszystkim swoim przeciwnikom, z adnotacją, że właśnie przeprowadziliśmy się do luksusowego pałacu, który mogliśmy sobie kupić dzięki tej nagrodzie.
A szal, który na jednym ze zdjęć dodaje mu niewątpliwej elegancji, to rzeczywiście szal od księżnej Lubomirskiej.
Tak. Był z niego niezwykle dumny i wszędzie podkreślał, od kogo go otrzymał. Kiedyś poprosił mnie, bym poszła na pocztę, by wysłać jego list do księżnej Lubomirskiej. Popatrzyłam na kopertę i myślałam, że to kolejny jego żart. „Naprawdę wysyłasz list do księżnej Lubomirskiej" – zapytałam. On popatrzył na mnie z wyższością i powiedział: „Ależ ty jesteś dzikuską. Ale co tu się dziwić. Pochodzisz z Kanady, kraju Indian".
Nie próbowała się pani nauczyć polskiego?
Uważałam to za rzecz naturalną, ale Gombrowicz dał mi kategoryczny zakaz. Uznał, że to bez sensu, bo nigdy nie zamieszkamy w Polsce. „Po co ty, moje dziecko, chcesz się uczyć polskiego?" – pytał. „Żebym lepiej mogła zrozumieć twoją twórczość" – mówiłam. „To tak, jakbyś uczyła się gam na fortepianie, żeby od razu grać Chopina. Bez sensu. Lepiej podszlifuj angielski, będzie ci bardziej przydatny".
Jedną z wielu ulubionych rozrywek Witolda Gombrowicza była gra w szachy. Tak było i w Vence?
Tak. Witold uwielbiał grać w szachy. Jego mistrz szachowy Freedman opowiadał mi, że Gombrowicz prawie zawsze wygrywał, bo przyjmował pozycję atakującego. Przystępując do gry, czuło się, że był w natarciu. Brał pionek do ręki i aby wytrącić z równowagi przeciwnika, stukał tym pionkiem o szachownicę.
W Vence odwiedzało was wielu polskich artystów. Jednym z nich był Sławomir Mrożek.
Znajomość z Mrożkiem była dziwna, zupełnie inna niż np. z Brunonem Schulzem czy Witkacym. Pamiętam, że przybył do Vence, kiedy miał 35 lat, był już więc młodym pisarzem z pewnym dorobkiem. Przyjechał razem z Paczowskimi, polskimi wygnańcami, którzy mieszkali wówczas we Włoszech. Nie było mnie podczas spotkania, ale Witold opowiadał, że po tej wizycie czuł się zawstydzony. Mrożek – jak twierdził – za wszelką cenę chciał się z nim zaprzyjaźnić, deklarował wręcz, że pragnie zostać jego uczniem. Gombrowicz czuł się nieco zaskoczony tym entuzjazmem i nie bardzo wiedział, co ma z tym zrobić.
W sztuce „Dowód na istnienie drugiego" Maciej Wojtyszko opisał relacje Gombrowicza i Mrożka. Kiedy rozmawiałem na temat tego utworu z autorem „Tanga", Mrożek nie ukrywał wściekłości. Twierdził, że Wojtyszko wyraźnie go ustawił w cieniu Gombrowicza, co uznawał za bardzo krzywdzące.
Myślę, że obaj mieli bardzo różne charaktery. Witold uważał, że Mrożek miał ustaloną hierarchię wartości i zachowań, był osobą bardzo sztywną w kontaktach międzyludzkich i to go drażniło, choć mogło wynikać z nieśmiałości, podczas gdy Gombrowicz cenił ludzi, którzy są żywi, barwni, dyskutują, spierają się.
Skoro wspomniała pani o Schulzu i Witkacym, to warto przytoczyć zdanie z „Dzienników": „Było nas trzech, Witkiewicz, Bruno Schulz i ja, trzech muszkieterów polskiej awangardy z okresu międzywojennego. Jak się teraz okazuje, ta awangarda nie była znów taką sobie efemerydą". Jakie były w takim razie relacje Gombrowicza z Schulzem i Witkacym?
Jego stosunek do Schulza był szczególny, on go wręcz kochał. W „Dziennikach" pisał, że miał poczucie winy, bo czasem żartował sobie z Schulza, a tamten był jego niezwykle oddanym przyjacielem i wielkim fanem. Witold to doceniał, nigdy nie mówił o nim „Schulz", tylko zawsze „Bruno". Niepokoił się jego losem. Nie wiedział o jego tragicznej śmierci z rąk gestapowca. Zastanawiał się, w jaki sposób można mu pomóc. Zawsze podkreślał, że tekst Brunona o „Ferdydurke" jest najpiękniejszym tekstem, jaki ktokolwiek o tym napisał.
A Witkacy?
Opowiadał, że kiedy pierwszy raz pojechał, by się z nim spotkać, Witkacy, który uwielbiał robić dowcipy, przywitał go w pozycji kucznej. Był zwinięty i malutki, po czym pomału się prostował, a ponieważ był stosunkowo wysoki, na końcu wyciągnął się tak, że Gombrowicz miał wrażenie, że stoi przed nim jakiś olbrzym. Witolda męczyła ta dziecinada. Ciągłe dowcipy Witkacego nie wywoływały u niego uznania. Można powiedzieć, że Witkacego podziwiał i cenił, ale wolał być z daleka.
Wśród niewielu eksponatów umieszczonych w otwartym właśnie Muzeum Gombrowicza w Vence zwraca uwagę stary piękny zegar. To jakaś szczególna pamiątka?
Witold lubił dopisywać historię przedmiotom, stąd bardzo dużo fantazji i legend narosło wokół tego zegara. Kupiliśmy go w 1967 roku na jarmarku staroci po tym, jak Gombrowicz dostał nagrodę Formentor w kwocie 20 tysięcy dolarów. Zegar wydawał nam się tak piękny, że codziennie po kolacji przyglądaliśmy mu się uważnie i układaliśmy jakąś opowieść. Wyobrażaliśmy sobie, że zamyślona dziewczyna, która siedzi przy tarczy, to poetka albo też kobieta recytująca wiersze, a może Maria Paczowska albo niemiecka fotografka Hanna Garte. W czasie tej codziennej chwili kontemplacji wyobraźnia podpowiadała różne rozwiązania.
Wasze życie codzienne – jak mówiła mi pani przed laty – przypominało trochę teatr, w sensie rytuału. By znaleźć z panią kontakt, musiał przecież mówić po francusku.
Podziwiałam za to Gombrowicza, że w warunkach domowych świetnie funkcjonował w języku francuskim, a następnie, przez kilka godzin pisząc, był zatopiony w języku polskim. To zresztą los wszystkich wygnańców. Warto pamiętać, że Gombrowicz funkcjonował też w podobny sposób. w języku hiszpańskim. Zawsze duże wrażenie robiła na mnie ta jego samotność w języku polskim.
Czy „Kronos", którego publikacja odbiła się głośnym echem, jest już ostatnią tajemnicą literacką, która wyszła spod ręki Gombrowicza, czy też szykuje pani jeszcze jakieś niespodzianki?
Nie mam już żadnych innych sekretów, żadnych dzieł, które mogłabym okazać. Ale przy okazji chciałabym opowiedzieć o pewnym wspomnieniu. Był rok 1970 lub 1973. Spędzałam samotne lato w Mediolanie, postanowiłam jeszcze raz przejrzeć archiwa Witolda i nagle odkryłam paczkę cienkich kartek używanych do maszyny do pisania. Tam były wspomnienia z Polski i podróży po Argentynie. I wtedy czułam, że odkryłam prawdziwy skarb. „Kronos" bowiem nie był dla mnie zaskoczeniem, bo wiedziałam o jego istnieniu. Zrobiłam kserokopię tych materiałów, wysłałam do Giedroycia, który się tym zachwycił i natychmiast opublikował.
Pisząc o waszym małżeństwie, wspominał, że „Nigdy się ze sobą nie nudziliśmy". A co najbardziej zaskoczyło panią w notatkach „Kronos"?
Miałam spory żal, gdy przeczytałam, że bywam histeryczna. Przypominając sobie konkretne zdarzenie, nie dostrzegłam w sobie tej cechy. Pocieszyłam się przy dalszej lekturze, że właściwie wszystkie kobiety uznawał za histeryczne.
Powiedziała mi pani kiedyś, że bał się miłości, a jednocześnie pragnął, by go kochano.
Miał rezerwę w okazywaniu uczuć, ale to jednocześnie było ujmujące. Będąc przekonanym o mojej bezgranicznej miłości, lubił prowadzić ze mną grę, na przykład w mojej obecności czule zwracał się do naszej Psiny. I patrząc na moje zaskoczenie, mówił z udawanym zdziwieniem: „No, chyba nie jesteś o niego zazdrosna!". I uśmiechał się tajemniczo.
A co najtrudniej było pani znieść w Gombrowiczu?
To, że zawsze chciał mieć rację. On bardzo długo mieszkał sam, stąd więc był przyzwyczajony do zarządzania sobą samym, tymczasem ja jako osoba młoda musiałam się podporządkowywać. Ale trzeba wiedzieć, że Witold był osobą niezwykle łatwą we współżyciu, i – co może się wydawać dziwne – był to człowiek wielkiej łagodności.
W czym to się przejawiało?
Nigdy nie podnosił głosu. Mówił łagodnym tonem. Z Gombrowiczem można było rozmawiać o wszystkim. Jeśli mieliśmy różne opinie na jakiś temat, otwarcie się do tego przyznawaliśmy. Wcześniej nie byłam do tego przyzwyczajona, bo czułam respekt dla starszych. To on mnie nauczył, że jeśli jest jakiś problem, warto go przedyskutować.
Ale na końcu każdego sporu Gombrowicz chciał mieć rację. Namówił panią zresztą, by nie pisała doktoratu o Colette, tylko o nim.
Okazało się, że miał rację, ponieważ od 50 lat mam wrażenie, że tak naprawdę wciąż piszę doktorat o Gombrowiczu.
PLUS MINUS
Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:
prenumerata.rp.pl/plusminus
tel. 800 12 01 95