Dlaczego?
Może dlatego, że intuicyjnie czułem, iż Mazowiecki przegra. Gdy tworzono komitet wyborczy, premier nie pozwolił mi do niego wstąpić. Powiedział: „ktoś musi pilnować rządu, a i tak byłeś przeciwko".
Słusznie. Nieprzekonani w kampanii tylko zawadzają.
Tyle że wtedy ja już byłem bardzo za tym pomysłem, choć widziałem popularność Wałęsy. Gdziekolwiek się pojawił, leciały do niego tłumy. Mazowiecki był znacznie mniej fetowany. Mimo to gdy przegrał ze Stanisławem Tymińskim, to poczułem się, jakbym dostał cios w samo serce. Nie wiedziałem, dlaczego ludzie uwierzyli w te obietnice bez pokrycia. Nie rozumiałem tego nastroju społecznego.
Nie pomyślał pan, że może transformacja okazała się zbyt trudna dla ludzi i dlatego postawili na sprzedawcę marzeń?
Nie. Wtedy tak nie myślałem. Transformacja oczywiście była twarda i okrutna, ale jakże skuteczna. Już w 1992 roku rządy Jana Olszewskiego i Hanny Suchockiej miały łatwiej niż my, bo gospodarka powoli się rozkręcała. Za naszych czasów była całkowicie rozwalona. Choć jeszcze w czasach, gdy byłem wiceministrem skarbu w rządzie Jerzego Buzka, niektóre sektory gospodarki były w rozpaczliwej kondycji. Na przykład zbrojeniówka, którą nadzorowałem, była w stanie absolutnej degrengolady i upadku. Jedynym ratunkiem była sprzedaż tych zakładów.
Rząd Jerzego Buzka faktycznie sprzedawał co się da i wiele decyzji było kontestowanych.
Solidarność z Marianem Krzaklewskim na czele krzyczała, że nie wolno sprzedawać zakładów zbrojeniowych, bo to są nasze srebra rodowe. A tam nie było czego ratować. Ówczesny prezes Wytwórni Sprzętu Komunikacyjnego Okęcie przyjeżdżał do mnie i mówił: „Panie ministrze, niech pan czym prędzej to sprzeda, bo upadniemy i cała załoga pójdzie na bezrobocie". A szefowie związkowi mówili – nie. Te przedsiębiorstwa, które sprzedałem – Rzeszów, PZL Okęcie, zakłady w Poznaniu – do dzisiaj istnieją i dobrze sobie radzą. A więc się opłacało.
Inne decyzje prywatyzacyjne nie były takie korzystne. Na przykład prywatyzacja PZU skończyła się wielką aferą. Kolejni ministrowie skarbu starali się odwrócić tę transakcję.
Moim zdaniem te zabiegi kolejnych ministrów były bez sensu. Biedny Wąsacz był ciągany do prokuratury na drugim końcu Polski, nie wiadomo za co. Tamta sprzedaż odbyła się na normalnej zasadzie. Przecież PZU nie musi być koniecznie państwową firmą.
Jaki był interes państwa w tym, że obcy kapitał przejął bazę klientów największego ubezpieczyciela i przy okazji lwią część rynku ubezpieczeń?
Ztą bazą danych to lekka przesada. PZU głównie ubezpieczał samochody. Na rynku działały też prywatne firmy asekuracyjne. Moim zdaniem w tej transakcji nie było żadnych nieprawidłowości. W każdym razie pierwszy raz o niej usłyszałem, gdy transakcją zajęła się komisja odpowiedzialności konstytucyjnej Sejmu. Wtedy postawiono Wąsaczowi trzy zarzuty – o PZU, TP SA i Domy Towarowe Centrum. O Domach Towarowych Centrum sporo wiem, bo byłem doradcą prezydenta Warszawy Marcina Święcickiego i wiedziałem, że do gruntów wokół nich są roszczenia żydowskich właścicieli. A zarzut dotyczył właśnie tego, że Wąsacz, sprzedając Domy Towarowe, nie uwzględnił ceny gruntów przeznaczonych pod rozbudowę. Nie mógł tego zrobić, bo byłby jak Zagłoba, który sprzedawał Niderlandy. Tłumaczyłem to komisji, ale moje wyjaśnienia nie zostały uwzględnione.
A prywatyzacja TP S.A.? Jaki był sens sprzedawania firmy telekomunikacyjnej należącej do Skarbu Państwa firmie należącej do francuskiego rządu. Tu państwowe i tu państwowe.
W tym wypadku chodziło o kwestie finansowe. Był nacisk rządu na sprzedaż i zarobienie pieniędzy potrzebnych na realizację czterech reform i inne wydatki. Ale naprawdę ta prywatyzacja szła jak po grudzie. Przychodzili do nas związkowcy i mówili: tego nie wolno, tamtego nie wolno. Rozmawiałem na ten temat z Emilem Wąsaczem i mówię: albo my decydujemy, albo oni.
Na to Wąsacz: ty rób jak uważasz, ale ja mam wobec nich zobowiązania, bo tylko dzięki Krzaklewskiemu zostałem ministrem i muszę być lojalny wobec niego. Do pewnego stopnia to rozumiałem, choć z punktu widzenia interesów państwa było to niedobre. Rząd musi czasami podejmować niepopularne decyzje, a zaplecze nie może go hamować.
Widzę, że nie oceniał pan najlepiej AWS?
AWS uważałem za zło. Była tam grupa posłów, która nazywała się „oczko". Zawsze głosowali inaczej niż rząd. Raz wpadli na szalony pomysł powszechnego uwłaszczenia. Przyszli do mnie z żądaniem, żeby zliczyć wszystko, co jest w zasobach Skarbu Państwa i każdemu obywatelowi przydzielić z tego cząstkę. Moi prawnicy za głowy się złapali, że nie da się tego obliczyć. Poszedłem do Wąsacza, mówię, że to jest strasznie głupi pomysł. A on na to: wiem, ale co my możemy zrobić? Idź do premiera. Poszedłem do Jerzego Buzka, ale on też nie chciał podjąć decyzji. Wpadł na pomysł, że spotkamy się w wąskim gronie i porozmawiamy, jak poprawić tę ustawę. Doszło do spotkania, ja ciągle mówiłem „nie", oni na to, że jestem wrogiem ludu polskiego, bo nie chcę go uwłaszczyć. W pewnym momencie Buzek wstał i powiedział, że musi iść, bo ma pilne spotkania, ale wróci do nas i podsumuje dyskusję. Oczywiście już nie wrócił, a my rozstaliśmy się bez porozumienia. Miałem do niego o to pretensje, bo mógł wrócić, powiedzieć, że nie będzie uwłaszczenia, i zamknąć temat.
Było nawet referendum w sprawie powszechnego uwłaszczenia.
Na które nikt nie poszedł, choć niby wszyscy tego chcieli. Ten kontakt z posłami „oczka" utwierdził mnie w przekonaniu, że nie myśleli o Polsce. A takich pomysłów było w AWS więcej.
Za rządów Buzka została uchwalona jedyna ustawa reprywatyzacyjna. Jak pan ją oceniał?
Źle, ale tylko dlatego, że ograniczyła roszczenia do obywateli polskich po 1945 roku. Przekonywałem mojego kolegę z resortu Krzysia Łaszkiewicza, autora tej ustawy, że trzeba uwzględnić obywateli i ich spadkobierców z 1939 roku, bo wtedy nikt nie będzie się mógł do tej ustawy przyczepić. Ale nie. Gdy to trafiło do Kwaśniewskiego, to on z tego powodu zawetował tę ustawę.
Mógł skierować ustawę do Trybunału Konstytucyjnego.
Tak i sprawa raz na zawsze zostałaby przesądzona. Ale tego nie zrobił. Tamta ustawa nie była zła. Przewidywała zwrot części wartości utraconego mienia, spłaty rozłożono na raty, przewidziano rekompensatę w postaci bonów skarbowych. Można to było przeprowadzić, gdyby nie ten fatalny błąd. Za rządu Mazowieckiego, gdy miałem do czynienia z delegacjami żydowskimi, zawsze padało pytanie o zwrot mienia. Mówiłem wtedy, że Polska jest na krawędzi bankructwa i dlatego niczego nie zwracamy. Ale wiedziałem, że w przyszłości to będzie problem. Nie wiem, czy Krzysztof Łaszkiewicz uległ jakiemuś lobby, czy chciał skrócić listę spadkobierców. W każdym razie nie posłuchał mnie i dał pretekst do zawetowania tej ustawy. A obecny rząd, który też chce ograniczyć reprywatyzację do polskich obywateli, ładuje się w ten sam kłopot. ©?
—rozmawiała Eliza Olczyk (dziennikarka tygodnika „Wprost"
Jacek Ambroziak
Prawnik, polityk, poseł na Sejm X kadencji, minister, szef Urzędu Rady Ministrów w rządzie Tadeusza Mazowieckiego, wiceminister Skarbu Państwa w rządzie Jerzego Buzka. Należał do Unii Demokratycznej i Stronnictwa Konserwatywno- -Ludowego. W 2005 poparł powstanie Partii Demokratycznej – demokraci.pl. Objął funkcję doradcy Polskiej Konfederacji Pracodawców Prywatnych Lewiatan. Był członkiem komitetu poparcia Bronisława Komorowskiego przed wyborami prezydenckimi w 2010 i w 2015 roku.